luty 2016

Życie codzienne Słowian cz7

W poprzedniej części cyklu zarysowałem obraz rzemiosła i prac, które wykonywali Słowianie. Oczywiście Słowianie nie pracowali dzień i noc, mieli też czas wolny.  Tym właśnie się zajmę w tym odcinku cyklu i przybliżę czytelnikom co robili Słowianie gdy nie pracowali.

Słowianom nie był znany koncept dnia przeznaczonego na odpoczynek aż do czasów przyswojenia prze nich chrześcijańskiego tygodnia. Pierwsze próby wprowadzenia dni świątecznych przez chrześcijańskich misjonarzy spotkały się z oporem i buntem ze strony ludności, która odbierała to jako zwykłe próżniactwo.  Nie mogli oni na przykład zrozumieć dlaczego Bóg chrześcijan nie chce aby pracowano w niedzielę kiedy właśnie jest taka potrzeba,  gdyż załamanie pogody grozi utratą plonów.

Scenę taką opisał kronikarz  biskupa Ottona z Bambergu. Pewna bogata właścicielka ziemska, wdowa po pewnym możnym pomorskim, mająca włości swe w okolicach Kamienia, widząc zbierające się chmury. Wezwała swą czeladz do pracy przy żniwach, zakazując udania się na niedzielne nabożeństwo.  Widząc, że jej ludzie wahają się, sama by dać przykład wystraszonym wieśniakom zakasała spódnicę i ruszyła w pole.

Pech chciał, że została rażona piorunem, który zabił ja na miejscu. Takie ekstremalnie rzadkie zdarzenie losowe zostało oczywiście wykorzystane propagandowo przez lokalny kler. Jak donosi ten sam kronikarz misjonarze tryumfalnie ogłosili ludziom, że jest to oczywiście kara boska za łamanie dnia świątecznego i kolejny dowód na moc nowego Boga.

Przed przybyciem chrześcijan, święta a co za tym idzie okazje do świętowania i oderwania się od trudów pracy wyznaczane były przez naturę.  Wyznaczał je kalendarz prac rolniczych regulowanych zwyczajnie przez następujące po sobie pory roku, kiedy to natężenie prac rosło lub malało. Uroczystości te odbywały się w momentach przesileń kalendarza tak astronomicznego jak i gospodarczego.

Do tego dochodziły wydarzenia z ludzkiej prozy życia. Powodem do zebrania się rodziny i sąsiadów były narodziny dziecka, wesele, tryzna czyli stypa po śmierć członka rodziny czy  szczególnie ważne dla męskich potomków postrzyżyny. Warto zaznaczyć, że nawet uroczystości pogrzebowe Słowianie przekształcili w  igrzyska na cześć zmarłego. Po sutej biesiadzie odbywały się  gonitwy, zapasy i wesołe zabawy w maskach.

Jedno z cyklicznych świąt, odbywające się na Rugii wraz z końcem lata opisał duński kronikarz. Święto zebrania plonów trwało tam według kronikarza 2 dni. Po złożeniu ofiar ze zwierząt tłum "odbywał ucztę pod pozorem kultu" konsumowano wtedy prawdopodobnie ofiary oraz przyniesione ze sobą zapasy. Nazajutrz tłum rozkładał się wygodnie przed wrotami świątyni i oglądał wróżby i obrzędy odprawiane przez kapłanów, wysłuchiwali także jego pouczeń i życzeń. Po zakończeniu formalnych obchodów ludzie powracali do biesiadowania. Co nie bez zgorszenia opisuje kronikarz z Danii.

       Powyżaj składanie darów w kącinie czyli słowiańskiej świątyni

" resztę dnia zużywali na zbytkowne biesiadowanie i obracali przyniesione na ofiarę zapasy na ucztowanie i żarłoctwo, zmuszając poświecone bóstwu zwierzęta do służenia swej zachłanności. Przekroczenie wstrzemięzliwości  uważano w tej uczcie za czyn pobożny, a jej zachowanie za bezbożność miano"

Targowiska odbywające się w większych grodach były znakomitym miejscem nie tylko do robienia interesów ale też dla spędzania czasu socjalizując się z miejscowymi i przybyszami z bliższych i dalszych stron, wymieniając się informacjami i doświadczeniami. Były to miejsca barwne i głośne, mieszały się tam różne dzwięki i zapachy. Krzyki wykłócających się o cenę kupujących i sprzedających mieszały się z muzyką graną na fletach i piszczałkach a kakofonię uzupełniał kwik i gęganie różnego inwentarza żywego przyniesionego na sprzedaż lub wymianę.  Dla przybyłych na Uznam misjonarzy którzy założyli swój pierwszy klasztor w sąsiedztwie takiego targowiska, sąsiedztwo to było na tyle przykre, że dość szybko przenieśli się w bardziej ustronne miejsce.

Było to miejsce nie tylko sposobne do ogłaszania woli rady starszych czy głoszenia zalet nowej religii przez misjonarzy ale też sprzyjało zabawie i publicznemu wykonywaniu wymiaru sprawiedliwości co było bardzo interesujące i widowiskowe dla zgromadzonej ludności zważywszy na surowy charakter ówczesnych kar.

Z czasów Bolesława Chrobrego na przykład pochodzi wzmianka jak to na jednym z targowisk karano cudzołożników. Nieszczęśnika, który zapomniał, że to nie ładnie bałamucić cudze żony, przybijano za mosznę do poręczy pomostu. Zgromadzona gawiedz bacznie przypatrywała się czy skazaniec zrobi użytek z noża który mu wręczano i uwolni się z tej raczej nie komfortowej sytuacji. Ot takie to mieli rozrywki nasi przodkowie.

Zazwyczaj częścią takiego targowiska były karczmy gdzie naturalnie ogniskowało się życie towarzyskie . Sama nazwa "karczma" wywodzi się od słowa "krczag" czyli dzban i ma rodowód sięgający wczesnego średniowiecza. Wskazuje to, że obok wielorakich funkcji karczma pełniła przede wszystkim funkcję miejsca gdzie zaspokajano pragnienie. Watro zaznaczyć, że słowo to przejęli od Słowian Niemcy, Węgrzy i Rumuni i karczma występuje do dziś w tych językach.

Jak juz wspomniałem karczmy obok swego głównego przeznaczenia spełniały także inne funkcje. W karczmach nie tylko spędzano czas na wesołej zakrapianej piwem i miodem gawędzie. W karczmach sprzedawano też różne artykuły nie tylko spożywczego przeznaczenia gdyż przy karczmie często funkcjonowała jatka mięsna lub piekarnia.  W pózniejszym średniowieczu słyszymy nawet o zawieraniu w karczmach związków małżeńskich, ale była to praktyka mocno piętnowana przez Kościół, który ganił ten obyczaj.

          Powyżej słowiańskie wesele ksiażęce

Początki w rozwoju karczem nie były łatwe tak dla właścicieli jak i dla uczęszczających. Świadczą o tym przekazy pisane zachowane do naszych czasów. Jednym z takich przekazów jest kronika czeskiego Kosmasa, współczesnego naszemu Gallowi Anonimowi. W kronice tej Kosmas pisze, że książę Brzetysław I miał twierdzić, że karczma   

" jest korzeniem wszystkiego zła, skąd  wywodzą się kradzieże, morderstwa, cudzołóstwo, i inne grzechy"

Następnie wymieniał srogie kary czekający na tych co ośmielą się otworzyć nową karczmę i dla pijaków nawiedzających te grzeszne miejsca.

"gwałciciel tego dekretu niech będzie na środku rynku przywieszony do słupa i smagany aż do zmęczenia siepacza i ogołocony z włosów"

"Pijacy nie prędzej wyjdą z więzienia, aż do skarbu księcia złoży każdy trzysta monet"

Nie powstrzymało to rozwoju karczem w Czechach, w Polsce tym bardziej gdyż nie znane są nam przekazy o tak surowych karach wymierzonych w karczmarzy i klientelę. Wręcz przeciwnie karczmy powstają w Polsce jak grzyby po deszczu zwłaszcza kiedy stały się monopolem z którego kler i arystokracja czerpały nie małe zyski.

Wolny czas nie tylko w karczmach wypełniano grą w kości. Jak pokazują znaleziska archeologiczne kości wykonane były z gliny, kości a nawet z bursztynu, oznaczone były tak jak dziś punktami od 1 do 6. Czasami kości zastępowane były płaskimi znakowanymi krążkami a nawet półkolistymi główkami uciętymi z kości udowej zwierząt z wywierconym pośrodku otworem.

W środowiskach elitarnych wieczorami grano w grę o zasadach zbliżonych do warcabów a nawet w szachy. Znajomość tych gier przynieśli do Słowian zapewne kupcy z dalekich krain przybywający na ziemie Słowian w interesach.

Innym miejscem spotkań Słowian była łaznia. Bolesław Chrobry miał wykorzystywać łaznie nie tylko do spraw higienicznych ale i do karania możniejszych winowajców. Przy wspólnych ablucjach napominał, karcił i smagał wiechciami silniej niż potrzeba ciała winowajców.

Szczegółowy opis takiej łazni i zabiegów w niej odbywanych  pozostawił nam Ibrahim ibn Jakub, dla którego słowiańska łaznia różniła się bardzo od tego do czego był przyzwyczajony Żyd z południowej Hiszpanii.  Szansą na oglądnięcie a może i przetestowanie takiej łazni miał zapewne u Obodrzyców. Osobliwością słowiańskiej łazni był dla niego jej prymitywizm, co oczywiście nie umniejsza jest efektywności.

Dziwił się Ibrahim, że jest to tylko mały drewniany domek a nie jakaś okazalsza budowla z kamienia. Według jego relacji domek ten Słowianie uszczelniają mchem

"budują piec z kamienia w jednym rogu i wycinają w górze na wprost niego okienko dla ujścia dymu. a gdy się piec rozgrzeje, zatykają owe okienko i zamykają drzwi domku. Wewnątrz znajdują się zbiorniki na wodę. Wodę tę leją na rozpalony piec i podnoszą się kłęby pary. Każdy z nich ma w ręku wiecheć z trawy, którym porusza powietrze i przyciąga je ku sobie. Wówczas otwierają się im pory i wychodzą zbędne substancje z ich ciał. Płyną z nich strugi potu i nie zostaje na żadnym z nich śladu świerzbu czy strupa. Domek ten nazywają oni al-i/s/tba"

"Izby" takie budowano w każdej osadzie. Ciężko powiedzieć jaką frekwencją cieszyły się owe łaznie i czy zaspokajały one czy może rozbudzały potrzeby higieniczne ludności. Wydaje się jednak, że odwiedzanie łazni traktowano jako rodzaj remedium kiedy pojawiły się zmiany na skórze. Według obserwacji Ibrachima ibn Jakuba Słowianie mieli nagminnie chorować na jakąś czerwoną wysypkę, świerzb, strupy i czyraki. Łaznie wykorzystywano także jako pralnie, gdzie rozwieszano ubrania jak najwyżej pod sufitem, w ten sposób dezynfekując ubrania w wysokiej temperaturze.

   Powyżej  Bannik słowiański demon zamieszkujący łaznie

Jak juz wspomniałem śmierć stanowiła okazje i to nierzadką do gromadzenia się rodziny i mieszkańców osady na obrzędach i  uroczystościach. Zmarli członkowie społeczności grzebani byli w okolicy osady czy grodu tworząc z czasem duże cmentarzyska. Przykładem takiego cmentarzyska jest cmentarz na Wolinie gdzie do dziś zachowały się setki częściowo zniwelowanych juz kurhanów.

Na ziemiach słowiańskich mieszały się zasadniczo dwa typy pochówku (nie licząc pózniejszego wynikającego z adoptowania chrześcijaństwa) w zależności od regionu, czasem nakładające się na siebie. Zmarłych albo chowano w ziemi lub palono na stosie. Palenie na stosie było zasadniczo obyczajem starszym ale nie stanowiło to reguły. Na przykład na wspomnianym Wolinie groby szkieletowe z cmentarza na wzgórzu zwanym dziś Młynówką są starsze niż ciałopalne i dopiero około połowy XI wieku kremacja tam zyskuje przewagę. Natomiast na drugim cmentarzu na Wzgórzu Wisielców należącym do tego miasta stale dominują mogiły ciałopalne.

     Powyżej replika odnalezionej w Białej słowiańskiej popielnicy datowanej na IV wiek n.e. 

Rytuał ciałopalenia nie zawsze odbywał się w ten sam sposób. Czasami kopano jamę o głębokości około 50cm do której wkładano drewno na którym układano zwłoki. Po spaleniu drewna i ciała nad popiołem usypywano kurhan. Kiedy indziej zwęglone pozostałości kości zbierano starannie i wkładano do glinianej popielnicy i umieszczano w górnej części wznoszonego nad popiołami kurhanu. Oba sposoby praktykowano równolegle czasami w obrębie tego samego cmentarzyska. Zagadką pozostaje co powodowało o wyborze jednej lub drugiej metody. Być może przynależność klasowa i zamożność zmarłej osoby, ale jest to tylko moja spekulacja.

Bez względu na rodzaj pochówku, uroczystości pogrzebowe poprzedzała uroczysta i tłumna tryzna czyli stypa. Być może zwyczajem szerzej praktykowanym, było obnoszenie zmarłego po osiedlu jak to miało miejsce w przypadku znanej nam już możnej wdowy zmarłej tragicznie przy żniwach.

Na opłacenie kosztów tryzny szedł zapewne dobytek zmarłego. Zebrani jedli i pili zgromadzeni wokół stosu pogrzebowego. W jednym z kurhanów, wśród popiołów archeolodzy odkryli kości wieprza, jelenia i konia. Nie spalone a więc rzucone w pogorzelisko już po wygaśnięciu ognia jako resztki po obfitej stypie.

Zmarli, którzy nie zostali spaleni byli chowani w płytkich grobach o głębokości 50 cm a czasami jeszcze płyciej. Zwłoki kładziono w grobie głowa ku zachodowi a więc twarzą zwróconą w kierunku wschodzącego słońca rzadziej głowa na północ. Trumny stosowano raczej rzadko, częściej grób wykładany był kamieniami nie tylko na ściankach ale też u podstawy.

Zmarłych układano w grobie w ich zwykłych ubraniach wraz z ozdobami stroju ale nie najcenniejszymi. Do grobu wkładano także przedmioty. Kobiety zabierały ze sobą charakterystyczne dla słowiańskich niewiast kabłączki przyozdabiające ich skronie, czasami pierścionki, kolczyki i naszyjniki. Wszystko to jednak zależało od zamożności zmarłej osoby, zdarzają się groby zupełnie pozbawione wyposażenia.

Kobiety najczęściej zabierały ze sobą igły czasami z nićmi lub nawet cały igielnik oraz przęśliki tkackie co wskazuje na główne zajęcie kobiet w tamtych czasach. Zmarli mężczyzni dostawali z reguły nóż czasami z osełką i żelaznym krzesiwem by rozpalić sobie ognisko. Wojownicy otrzymywali broń, zazwyczaj włócznię a ci najbogatsi miecz i ostrogi.

Słowianin nie mógł udać się do Nawii czyli słowiańskich zaświatów z pustym brzuchem. Z tego powodu groby zaopatrywano w jadło i napitek, którym dusza zmarłego mogła się posilać. Naczynia zwykle układano wygodnie dla komfortu zmarłego w zasięgu ręki lub koło głowy, większe zapasy układano przy nogach. W pochówkach biedniejszych ludzi znajdowały się tylko potłuczone puste naczynia symbolizujące strawę i napitek.

Zmarłemu wkładano monetę do ust, dłoni lub na oczy. Moneta ta miała być zapłatą dla przewoznika dusz, który przewoził dusze zmarłych przez rzekę oddzielającą świat zmarłych od świata żywych.

Na przestrzeni wielu lat badania archeologiczne ujawniły wiele osobliwych pochówków. Do ciekawego znaleziska doszło na wielkim cmentarzysku z XI wieku w Kałdusie pod Świeciem nad Wisłą gdzie odkryto grób pary spoczywającej w wiecznym uścisku. Czy było to małżeństwo zmarłe jednocześnie czy może żona poszła do grobu za mężem dobrowolnie lub wbrew swej woli? Tego juz nigdy się nie dowiemy.

Do cmentarnych osobliwości z terenów słowiańskich należą tak zwane groby wampiryczne. Zdarzają się groby w których zmarły położony jest grzbietm do góry a jego obcięta głowy spoczywa obok. Osoby które za życia uchodziły za czarownika lub wampira często unieszkodliwiano w ten sposób by uniemożliwić im wyjście z grobu i dręczenie żywych.

Innymi sposobami  zapobiegającymi powrotom zmarłych było przebijanie czaszki gwozdziem lub przywalanie zwłok dużym kamieniem.  Na Rusi wywożono prochy zmarłych na dalekie rozstaje dróg w nadziei, że zmarły pogubi drogę i nie wróci do domu by szkodzić żywym.

Giordano Bruno czy rzeczywiście "męczennik nauki" ?

17 lutego 1600 roku na stosie w Rzymie spalony został Giordano Bruno. Postać kontrowersyjna za życia jak i obecnie. Po swej śmierci zapomniany przez historię na wieki, wskrzeszony został na przełomie XIX i XX wieku przez lewicowych intelektualistów zwalczających chrześcijaństwo i religię jako męczennik nauki. Dziś jest celebrowany w Unii Europejskiej przez intelektualnych następców i kontynuatorów tych ludzi jako symbol postępu.

 

Czy słuszna jest mitologizacja  Bruno? Czy faktycznie był takim wielkim naukowcem na jakiego jest kreowany przez wojujące lewactwo? Moim zdaniem nie. Giordano Bruno zginął na stosie nie za swoje przekonania lecz z powodu przerośniętego ego, intelektualnej pretensjonalności, zwyczajnej nierzetelności, hiper aktywnego libido a może przede wszystkim z powodu, że był niegodziwcem, który dał się wyświęcić na księdza w sytuacji kiedy nie wierzył w prawdy wiary chrześcijańskiej.

 

Giordano Bruno urodził się w styczniu 1548 roku w miejscowości Nola będącej częścią Królestwa Neapolu jako Philippo Bruno. Był synem żołnierza Giovaniego Bruno i Fraulisy Savalino. W wieku lat 11 wyjechał do Neapolu by studiować  trivium czyli sztuki wyzwolone. Następnie wstępuje do zakonu dominikanów przyjmując imię zakonne Giordano.

 

Już w seminarium popadł w konflikt z przełożonymi krytykując dogmaty wiary. W wieku 18 lat odrzucił dogmaty o boskości Jezusa Chrystusa i trójcy świętej. Co w oczach współczesnych mu ludzi uczyniło Go nie tylko heretykiem ale też ateistą. Mimo to przyjął święcenia kapłańskie a w 1575 został doktorem teologii. Obszarem jego zainteresowań był okultyzm, filozofia oraz mnemotechnika.

 

W 1576 roku został oskarżony o herezje i ekskomunikowany, akt oskarżenia zawierał blisko 130 punktów. Wtedy to rozpoczęła się jego tułaczka po Europie. Do 1579 roku wędrował po Włoszech zarabiając na życie jako prywatny nauczyciel ucząc gramatyki i astronomii, powrócił też do swego imienia Philippo. W Bergamo gdy został ponownie oskarżony o herezję występuje z zakonu by powrócić do życia zakonnego po kilku miesiącach.

 

Następnie opuszcza Włochy i wędruje po Europie podejmując się takich prac jak korektor w drukarni w Genewie gdzie przeszedł na kalwinizm. Szybko staje się ekskomunikowanym kalwinistą po tym jak wdał się w dysputę z prominentnymi profesorami kalwińskimi krytykując w obrazliwy sposób ich samych i kalwinizm jako taki.

 

Wypędzony ze Szwajcarii udaje się do Francji gdzie notuje epizody jako wykładowca na uniwersytetach w Lyonie, Tuluzie, Paryżu. W tym czasie zdołał opublikować 120 tez będących syntezą jego poglądów dając się w nich poznać jako wielki przeciwnik Arystotelesa. Gdy król Henryk III rozpoczyna walkę z Hugenotami Bruno uznaje, że Francja to jednak nie jest najlepsze miejsce dla byłego ekskomunikowanego dominikanina oraz ekskomunikowanego ale jednak kalwinisty i przenosi się do Anglii.

 

W Londynie na dworze królowej Elżbiety I Tudor opublikował sześć dialogów w tym satyrę na Kościół Katolicki. Krótko wykładał na Oxfordzie skąd zostaje wręcz zmieciony śmiechem z mównicy przez miejscowych profesorów głosząc swe poglądy na jednej z debat.

 

Nie mając czego szukać w Anglii udaje się do Niemiec a konkretnie do Wittenbergi gdzie zostaje luteraninem i przez rok wykłada na tamtejszym uniwersytecie. Tam wystąpił przed sporą publicznością i rzucił oskarżenia przeciw Stolicy Apostolskiej. Swe wystąpienie powtórzył w Pradze gdzie opublikował 160 artykułów przeciwko matematykom (choć na matematyce nie za bardzo się znał). Od 1589 do 1590 wykładał na uniwersytecie w Helmstedt gdzie ogłosił drukiem trzy duże poematy filozoficzne. Z powodu głoszonych poglądów zostaje ekskomunikowany i wykluczony z gminy luterańskiej (za kalwińskie odchylenie) oraz wypędzony z Niemiec. Jak widać Giordano Bruno nigdzie  nie potrafił  zagrzać miejsca na zbyt długo z powodu ciągłych konfliktów z otoczeniem, wybuchających na tle jego poglądów.  

 

Poglądy te były zlepkiem i kombinacją poglądów Platona, protestanckiej teologii, hebrajskiego mistycyzmu (kabały), własnego ateizmu oraz wędrówek filozoficznych XV wiecznego, niemieckiego kardynała Mikołaja z Kuzy oraz wielu innych nurtów (często sobie przeciwstawnych) z których wybiórczo garściami wyciągał to co mu odpowiadało do tworzonej przez siebie filozofii.

 

Poglądy Bruna nie miały charakteru naukowego w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Nie wynikały z obserwacji, nie miały być testowane eksperymentalnie, nie były wsparte żadnymi obliczeniami, ani modelami matematycznymi zjawisk. Bruno najprawdopodobniej nie był nawet w stanie zrozumieć obliczeń Kopernika, gdyż nic nie wskazuje na jego znajomość matematyki. Jego poglądy miały charakter czystej spekulacji i były inspirowane religijnie.

Nieskończoność Wszechświata była dla niego emanacją nieskończoności Boga. Stąd niesłusznie przypisano mu rolę "męczennika nauki". Rodzaj działalności intelektualnej, jaki uprawiał określany jest jako filozofia przyrody. Jednak jego spekulacje miały charakter niezwykle śmiały i wyprzedzały swój czas. Np. Kopernik budując heliocentryczny model Wszechświata nadal zakładał istnienie sfery gwiazd stałych, ograniczającej kosmos, podczas gdy Bruno uważał Wszechświat za nieskończony w czasie i przestrzeni.

 

Bruno nie był w tym pierwszy, jego mniej znanymi prekursorami byli atomiści greccy, oraz Mikołaj z Kuzy i Thomas Diggest. Johannes Kepler znając i porównując te wszystkie koncepcje odrzuca jednak ideę nieskończoności Wszechświata. Trudno bowiem było wyzbyć się, również inspirowanej religijnie, idei centralnego miejsca Ziemi w kosmosie.

 

Założenie o nieskończoności i jednorodności Wszechświata utorowało sobie drogę w nauce pod wpływem dyskusji rozpoczętej przez Kartezjusza, stając się na 200 lat centralnym założeniem kosmologii, i dominowało do czasów Alberta Einsteina. Obecnie uległo przekształceniu w założenie jednorodności i izotropowości całego Wszechświata stając się podstawą współczesnej astrofizyki. Istnienie planet pozasłonecznych zostało obserwacyjnie potwierdzone pod koniec XX wieku, a do grudnia 2010 wykryto istnienie 500 takich obiektów.

 

Poszukiwaniem ewentualnych cywilizacji pozaziemskich od roku 1959 zajmuje się SETI. Wszechświat najprawdopodobniej nie ma barier, czy granic, a jego rozmiary są skończone, co określa się zwięzłą formułą: jest nieograniczony ale skończony (co bliższe jest przekonaniom Mikołaja z Kuzy i Kartezjusza niż Bruna). Również czas istnienia Wszechświata liczony jest od Wielkiego Wybuchu. Istnieją jednak również spekulacje zakładające, że może on być z kolei elementem Multiwersum o nieznanej naturze lub też, że Wielki Wybuch stanowi jedynie punkt na osi ewolucyjnej pulsującego Wszechświata

Największą różnicą pomiędzy teoriami Bruna a współczesną astrofizyką (czy też nauką w ogólności) jest wyznawany przez niego animizm, przypisujący świadomość i inteligencję tak samej materii, jak też ciałom niebieskim z niej zbudowanym.

 

 

Wygnany z Niemiec powrócił do Włoch do Wenecji gdzie ogłosił się "synem nieba i matki ziemi" ogłaszając zamiar utworzenia własnej sekty, wierzył, że dzięki swym mocom magicznym podporządkuje sobie każdego możnowładcę. W Wenecji Bruno przebywał na zaproszenie możnowładcy Giovaniego Moceniego, który zatrudnił Bruno by ten uczył go ezoteryki, magii i mnemotechniki.  

 

Po  kilku tygodniach gdy szlachcic ów zorientował się, że jest wodzony za nos przez szarlatana, który dodatkowo wykazuje większe zainteresowanie jego żoną niż lekcjami,  aresztował Giordano Bruno tego samego dnia gdy ten planował czmychnąć do Frankfurtu i przekazał go do Trybunału Inkwizycyjnego w Wenecji.

 

Gdy Trybunał Inkwizycyjny  w Rzymie dowiedział się o zatrzymaniu Giordano Bruno w Wenecji postarał się o ekstradycję. Normalnie łagodny zazwyczaj Trybunał Inkwizycyjny w Wenecji ( w tamtym czasie większość spraw kończyła się tam uniewinnieniem lub reprymendą)  odmawiał w takich sytuacjach. W tym przypadku jednak ze względu na naturę sprawy pozbyto się zwyczajnie kłopotu z Wenecji i nastąpiła ekstradycja Bruno do Rzymu.

 

Proces trwał 7 lat w czasie tego czasu Bruno pozostawał uwięziony. Początkowo Giordano Bruno oparł swą obronę na bagatelizowaniu swych tez jako zwyczajnych żartów, których nie powinno się brać poważnie. Jednak z biegiem procesu stawał się coraz bardziej uporczywy i przeszedł z czasem z pozycji negocjowania swych poglądów do fazy buntu.

 

Odmawiał odwołania swych herezji i utrzymywał, że sędziowie nie mają nad nim władzy i mandatu do osądzania. Pod koniec procesu zgodził się jednak na wyrzeczenie się swych tez lecz krótko po tym przekazał na ręce papieża  Klemensa VIII memoriał w którym potwierdzał tezy których miał się publicznie wyprzeć. W takiej sytuacji został przekazany władzy świeckiej Rzymu i spalony na stosie na głównym placu Rzymu Campo de Fiori.

 

Giordano Bruno był na pewno obdarzony umysłem bystrym i bardzo aktywnym, pozwalał mu szybować daleko i bez kontroli w obszary pozostające daleko poza horyzontem wiedzy większości współczesnych mu ludzi. Żył w czasach renesansu, w czasach pomieszania tradycyjnych utrwalonych przez wieki poglądów religijnych-naukowych z podwalinami współczesnej nauki. W czasach gdzie dla dociekliwego umysłu na każdym rogu czaiła się nowa ekscytująca teoria warta zgłębiania.  Niestety nie potrafił oddzielić ziarna od plew eksponując poglądy podkopujące ład społeczny zamiast skupić się na prawdziwej nauce za co nie spotkałby się z tak straszliwą opozycją KK.   

 

Giordano Bruno umarł nie jako naukowiec czy za poglądy naukowe ale za odrzucenie fundamentów wiary której głoszenie ślubował w czasie święceń  kapłańskich. Wyrok skazujący wydano za propagowanie herezji doketyzmu, głoszącej, że ciało Jezusa Chrystusa było tylko iluzją.

Akcja Kutschera

1 lutego 1944 roku żołnierze oddziału specjalnego Kedywu Komendy Głównej AK "Pegaz" przeprowadzili "Akcję Kutschera". W akcji wykonany został wyrok wydany na kata Warszawy Franza Kutscherę Dowódcę SS i Policji na dystrykt warszawski Generalnego Gubernatorstwa. Rozkaz wykonania wyroku wydał gen. August Emil Fieldorf ps"Nil" w porozumieniu z Rządem Polskim na uchodzstwie.

 

Franz Kutschera Austriak z pochodzenia i ogrodnik z zawodu, zrobił szybką karierę w SS a wcześniej w NSDAP między innymi jako gauleiter Karyntii. W siedem lat od 1933 roku do 1940 awansował ze stopnia sierżanta do stopnia generała brygady. Od 30 stycznia 1942 roku zdobywał doświadczenie w mordowaniu ludzi w sztabie operacji antypartyzanckich gen. Von dem Bacha.

 

Szybką karierę umożliwiła mu bezwzględność, brutalność i posłuszeństwo, cechy bardzo cenione przez najwyższe kierownictwo nazistowskie. Cechami tymi wykazał się na każdym stanowisku mu powierzonym w Czechosłowacji, Jugosławii, Holandii i ZSRR.  Stanowisko w Warszawie objął 25 września 1943 roku dokąd przybył z Mohylewa zastępując innego arcy kata Jurgena Stroopa, likwidatora getta w Warszawie.

 

Natychmiast po przybyciu do Warszawy zainicjował łapanki i masowe egzekucje na ulicach Warszawy na niespotykaną do tej pory skalę. Od  16 pazdziernika 1943 roku do 16 lutego w ulicznych egzekucjach rozstrzelano ogółem 1763 osoby. Jest to liczba oficjalna obliczona na podstawie niemieckich obwieszczeń.

 

W rzeczywistości liczbę ofiar należy liczyć na około 5000 gdyż Niemcy dokonywali potajemnych egzekucji w ruinach getta. Codziennie w mieście pojawiały się plakaty z nazwiskami Polaków którzy zostali rozstrzelani w odwecie za ataki na niemieckich żołnierzy i policjantów.

           Powyżej obwieszczenie o egzekucji

Obwieszczenia podpisywane zawsze były przez anonimowego "Dowódcę SS i Policji na Dystrykt Warszawa". Po pewnym czasie tożsamość kata Warszawy została  zidentyfikowana przez Aleksandra Kunickiego ps "Rayski"

 

Akcja likwidacji Kutschery poprzedzona była kilkutygodniowym rozpoznaniem mającym na celu potwierdzenie tożsamości Kutschery, poznanie rozkładu dnia, nawyków i szczegółowemu zaplanowaniu akcji i wyborem dogodnego miejsca do przeprowadzenia akcji.

 

Z powodu nieregularnych powrotów do domu Kutschery akcję zdecydowano się przeprowadzić rano. kiedy około godziny 9 generał przejeżdżał  ze swojego domu przy al Róż 2 do siedziby Dowództwa SS i Policji. Na miejsce ataku wybrano Aleje Ujazdowskie.

 

Pierwsze podejście

 

28 stycznia podjęto pierwszą próbę. Kiedy żołnierze "Pegaza" pobrali broń i samochody i zajęli stanowiska okazało się, że akcje trzeba odwołać gdyż zbiegła się ona z rzadkim przypadkiem wyjazdu Kutschery z Warszawy. Schodzenie z akcji nie obyło się bez problemów.

 

Idący razem ulicą Kruczą "Kruszynka" "Żbik" "Bruno" i "Juno" natknęli się na patrol niemiecki. "Żbik" i "Kruszynka" zaczęli uciekać a Niemcy otworzyli ogień trafiając "Żbika" w rękę (którą stracił pomimo operacji). Na szczęście udało im się uciec, "Bruno" i "Juno" wyparli się znajomości z uciekającymi i po  wylegitymowaniu zostali puszczeni wolno.

 

Nowy termin akcji wyznaczono na 1 lutego 1944 roku, do 11 osobowej  grupy dołączył w ramach zastępstwa "Żbika" "Juno" oraz "Ali" powiększając tym oddział do 12 osób.

 

Akcja

1 lutego zbiórkę, tak jak poprzednio, wyznaczono o godz. 7.30 na ul. Mokotowskiej 59. Poranek był pochmurny. O godzinie 8.50 wszyscy uczestnicy akcji znajdowali się już na swoich stanowiskach. Około godz. 9.00 w celu sprawdzenia rozstawienia przez trasę akcji przeszedł Adam Borys  „Pług”.

Zespół „Pegaza” składał się z 12 osób, podzielonych na cztery grupy (wykonawców zamachu, ubezpieczenie, kierowców oraz sygnalizację):

·                    Bronisław Pietraszewicz „Lot” – dowódca i pierwszy wykonawca wyroku

·                    Stanisław Huskowski „Ali” – zastępca dowódcy i ubezpieczenie

·                    Zdzisław Poradzki „Kruszynka” – drugi wykonawca

·                    Michał Issajewicz „Miś” – kierowca wozu Adler-Trumpf-Junior i trzeci wykonawca

·                    Marian Senger „Cichy” – ubezpieczenie

·                    Zbigniew Gęsicki „Juno” – ubezpieczenie

·                    Henryk Humiecki „Olbrzym” („Olbrzymek”) – ubezpieczenie

·                    Bronisław Hellwig „Bruno” – kierowca wozu Opel Kapitan

·                    Kazimierz Sott „Sokół” – kierowca wozu Mercedes 170 V

·                    Maria Stypułkowska-Chojecka „Kama” – sygnalizacja

·                    Elżbieta Dziębowska „Dewajtis” – sygnalizacja (najmłodsza uczestniczka akcji – 14 lat)

·                    Anna Szarzyńska-Rewska „Hanka” – sygnalizacja

Zadaniem „Kamy”, ustawionej po wschodniej stronie Alej Ujazdowskich naprzeciwko wylotu alei Róż, było zasygnalizowanie (poprzez przewieszenie na prawą rękę jasnej peleryny) przyjazdu limuzyny pod kamienicę Szelechowa, a następnie – w momencie, kiedy samochód z niemieckim dowódcą będzie ruszać spod budynku – przejście przed nadjeżdżającym autem na drugą stronę Alej. Od „Kamy” sygnał o zbliżaniu się Kutschery miała przejąć stojąca na wysokości ul. Chopina „Dewajtis”, która podchodząc na skraj chodnika, miała wyciągnąć z teczki białą torbę kapeluszniczą, a następnie również przejść na drugą stronę ulicy]. Ostatnia z trójki dziewcząt, „Hanka”, stojąca w pobliżu przystanku tramwajowego przy skrzyżowaniu Alej Ujazdowskich i ulicy Piusa XI, miała przekazać sygnał o zbliżaniu się opla stojącemu obok „Lotowi”. Ten, doskonale widoczny z tego miejsca dla wszystkich uczestników akcji, miał zdjąć z głowy kapelusz, dając tym sygnał do jej rozpoczęcia.

Wydarzenia potoczyły się zgodnie z planem. O godzinie 9.06 „Kama” zasygnalizowała wyjście Kutschery z kamienicy w al. Róż, po czym również „Dewajtis” i „Hanka” kolejno przekazały umówione znaki. „Lot” dał sygnał do rozpoczęcia akcji. Widząc to „Miś”, siedzący za kierownicą adlera, stojącego z włączonym silnikiem na ulicy Piusa XI na wysokości pałacu Rembielińskiego, powoli ruszył z miejsca. Następnie skręcił w lewo w Aleje Ujazdowskie i wyjechał na spotkanie jadącej z naprzeciwka limuzynie z Kutscherą.

W tym samym kierunku ruszyli „Ali”, „Kruszynka”, „Juno”, „Olbrzym” i „Cichy”, którzy czekali po przeciwnej stronie skrzyżowania Alej Ujazdowskich i Piusa XI przy przystanku tramwajowym znajdującym się przed pałacykiem Raua.

„Miś”, jadący początkowo prawym pasem, po chwili zjechał na środek ulicy tak, aby nie przepuścić nadjeżdżającej z naprzeciwka limuzyny ani z lewej, ani z prawej strony. Widząc jednak, że niemieckie auto nie zwalnia, zjechał na lewy pas. W tym momencie kierowca Kutschery włączył żółty reflektor używany przez niemieckich dygnitarzy – co oznaczało żądanie ustąpienia przejazdu – i zaczął powoli hamować. Podobnie uczynił Polak, i oba auta zatrzymały się. Po chwili Niemiec ruszył, usiłując ominąć przeszkodę, jednak „Miś” błyskawicznie zajechał mu drogę. Samochód Kutschery został zablokowany.

Do niemieckiego auta podbiegł najpierw „Lot”, a za nim „Kruszynka”. Polski dowódca jako pierwszy z odległości jednego metra otworzył ogień do Kutschery oddając serię ze stena w opuszczone szyby boczne. Jak się okazało, tego dnia generałowi nie towarzyszył adiutant. Członkowie ubezpieczenia biegną na swoje stanowiska, „Juno” strzela w biegu do wartownika pełniącego straż przed siedzibą Dowództwa SS i Policji.

Na odgłos rozpoczętej walki stojące na ulicy Chopina samochody kierowane przez „Sokoła” i „Bruna” podjechały tyłem aż do skrzyżowania z Alejami Ujazdowskimi. „Olbrzym”, „Cichy” i „Juno”, ustawieni plecami do Parku Ujazdowskiego pomiędzy ulicami Piusa XI i Chopina, ostrzeliwali budynek Dowództwa SS, którego ochrona otworzyła silny ogień. Według planu powinien był ich wspierać „Ali”, jednak nie mógł on otworzyć teczki z granatami i wycofał się do samochodu „Bruna” (według raportu samego „Alego”, przedstawionego po akcji, posiadał on jeszcze pistolet Parabellum i kontynuował walkę).

„Kruszynka” przebiegł dookoła niemieckiego samochodu i oddał w Kutscherę serię z automatu. Dołączył do niego „Miś”, który wyskoczył ze swego auta. Widząc, że niemiecki generał jeszcze się poruszał, „Miś” oddał do niego kilka strzałów. Wspólnie wyciągnęli z samochodu ciężko rannego Kutscherę. Zaczęli przetrząsać kieszenie generała w poszukiwaniu jego dokumentów, których dostarczenie dowództwu – co było częstą praktyką w tego rodzaju akcjach – stanowiło wymagane potwierdzenia wykonania zadania. Dokumentów nie udało się jednak odnaleźć, wobec czego żołnierze „Pegaza” zabrali tylko pistolet i teczkę Kutschery.

„Olbrzym” zabił jednego z dwóch żołnierzy Wehrmachtu, którzy znaleźli się w miejscu akcji, jednak prowadzony z kilku punktów naraz niemiecki ostrzał nasilał się i był coraz celniejszy. Jako pierwszy ranny w brzuch został „Lot”. Polski dowódca ostatkiem sił zaczął wycofywać się do samochodu „Sokoła”, jednak nie był już w stanie powiadomić wszystkich, że akcja jest zakończona. W momencie odskoku Niemcy ranili także „Misia” (w głowę), a następnie „Cichego” (w brzuch) i „Olbrzyma” (w klatkę piersiową).

Dzięki skutecznym działaniom ubezpieczenia, wszystkim żołnierzom „Pegaza” udało się zająć miejsca w samochodach. Atak trwał 1 minutę i 40 sekund. Odjeżdżające ulicą Chopina samochody Niemcy ostrzeliwali jeszcze z ręcznej broni maszynowej z rogu ulic Chopina i Alej Ujazdowskich.

Auto prowadzone przez „Bruna”, z „Kruszynką” i „Alim”, pojechało z Mokotowskiej na Krochmalną (gdzie oddano broń), a stamtąd do Nowego Zjazdu. Auto „Sokoła” z czterema rannymi: „Lotem”, „Olbrzymem”, „Cichym” i „Misiem” oraz „Juno” jako ubezpieczenie pojechało w kierunku placu Bankowego, gdzie zgodnie z planem pod kawiarnią „Melodia” przy ul. Rymarskiej 12 czekał już na nich Zbigniew Dworak „Dr Maks".

W pobliskim Szpitalu Maltańskim udzielono pomocy tylko niewymagających interwencji chirurgicznej „Misiowi” i „Olbrzymowi”. Lekarz dyżurny dr Wacław Żebrowski nie zgodził się natomiast przyjąć „Lota” i „Cichego”. W tej sytuacji „Dr Maks” decyduje się pojechać z rannymi do Szpitala Ujazdowskiego, na co zaprotestował „Lot” informując go, że właśnie w pobliżu tego szpitala odbyła się akcji. Ostatecznie obydwaj żołnierze „Pegaza” zostali przewiezieni do praskiego Szpitala Przemienienia Pańskiego, w którym pracował „Dr Maks". Placówka mieściła się w tamtym czasie w budynku Żydowskiego Domu Akademickiego przy ul. Sierakowskiego 7, gdyż jej historyczna siedziba wiosną 1941 została zajęta przez Wehrmachtu. Oficjalnym powodem przyjęcia do szpitala było postrzelenie obydwu mężczyzn przez policję kolejową (Bahnschutzpolizei) podczas przechodzenia przez tory przy dworcu Warszawa Wschodnia.

Operacje rannych żołnierzy „Pegaza”, najpierw „Cichego”, następnie „Lota”, trwały kilka godzin. Ich stan był bardzo ciężki. Obydwaj mieli uszkodzone jelita, a „Lot” także wątrobę. Co gorsza, przywiezieniem „Lota” i „Cichego” zainteresował się obecny w szpitalu granatowy policjant. Dyżurny lekarz (według innego źródła – policjant) musiał zawiadomić o wypadku postrzelenia komisariat policji. Praski komisariat złożył o tym meldunek do Kripo, które z kolei miało obowiązek powiadamiać o takich podejrzanych przypadkach Gestapo. Już w czasie trwania operacji w szpitalu pojawiło się dwóch granatowych policjantów w celu pilnowania rannych.

Po pozostawieniu kolegów w szpitalu „Sokół” i „Juno” mieli zabrać samochód ze śladami walki sprzed budynku i porzucić go w najbliższym dogodnym miejscu. Najprawdopodobniej chcąc jednak uratować auto dla oddziału, zdecydowali się na ryzykowny powrót na lewy brzeg Wisły. Kiedy dojeżdżali do połowy mostu Kierbedzia, zorientowali się, że jego wylot jest już obstawiony przez niemiecką policję. Próbowali zawrócić z powrotem na Pragę, jednak podczas wykonywania tego manewru auto zaczepiło o balustradę mostu i zostało unieruchomione. „Sokół” i „Juno” wyskoczyli z wozu, ostrzeliwując się zza filarów mostu. „Sokół” rzucił jeszcze pod nogi nabiegających Niemców granat filipinkę. Następnie obydwaj zrzucili płaszcze i skoczyli do Wisły. Pomimo pory roku rzeka nie była w tym czasie skuta lodem. Zaczęli płynąć z prądem, jednak Niemcy strzelają do nich z mostu i z jadących brzegiem rzeki motocykli. Obydwaj żołnierze „Pegaza” zginęli w wodach Wisły.

Niemcom udaje się także zidentyfikować „Sokoła”. Stało się to na podstawie prawdziwych dokumentów, które – wbrew zasadom konspiracji – posiadał przy sobie w czasie akcji.

Wykonanie wyroku na Franzu Kutscherze było ósmą akcją bojową „Pegaza”. Straty niemieckie wyniosły 5 osób (Franz Kutschera, jego kierowca, dwóch Niemców przed gmachem Dowództwa SS i Policji w Al. Ujazdowskich 23 oraz niemiecki policjant na moście Kierbedzia), a 9 osób zostało rannych. Po stronie polskiej straty, wraz ze zmarłymi w następnych dniach w warszawskich szpitalach „Lotem” i „Cichym”, wyniosły 4 zabitych i 2 rannych.

 

Odwet Niemców.

 

1 lutego na Pawiak przywieziono ok. 200 mężczyzn (przeważnie poniżej 20 lat) oraz kilkanaście kobiet aresztowanych w związku z zamachem na Kutscherę. W nocy z 1 na 2 lutego, Niemcy aresztowali kolejne 385 osób w kasynie gry w al. Szucha 29. Część z nich przewieziono na Pawiak, a część do obozu na ul. Skaryszewską (kilkanaście później zwolniono). Prawdopodobnie część z nich została rozstrzelana następnego dnia podczas egzekucji represyjnych.

Na drugi dzień po zamachu, 2 lutego 1944, w pobliżu miejsca akcji, pod zniszczonym we wrześniu 1939 pałacykiem Rzyszczewskich (Al. Ujazdowskie 21) na rogu Alej i ul. Chopina, ok. godz. 11.00 Niemcy rozstrzelali 100 mężczyzn przywiezionych z Pawiaka. Kolejnych 200 Polaków zamordowano tego samego dnia w ruinach getta.

Na Warszawę i gminy powiatu warszawskiego nałożono  karna kontrybucję w wysokości 100mln złotych. W całym mieście wprowadzono wiele innych obostrzeń dla ludności polskiej takich jak przesunięcie godziny policyjnej z 20.00na 19.00, zakaz prowadzenia samochodów i motocykli przez Polaków, zamknięto wszystkie polskie restauracje, kluby, kina i teatry.

10 lutego 1944 miały miejsce dwie kolejne odwetowe egzekucje uliczne – pod murem ogrodu księży Orionistów przy ul. Barskiej na Ochocie oraz przy ul. Wolskiej 79/81 na Woli. W rozplakatowanym dwa dni później niemieckim obwieszczeniu znalazła się informacja, iż tego dnia straconych zostało 140 zakładników.

Konspiracyjne meldunki z Pawiaka wskazywały jednak, że w dniach 10–11 lutego 1944 rozstrzelanych zostało ok. 470 osób (większość z nich zamordowano w ruinach getta). Ponadto 11 lutego Niemcy powiesili 27 więźniów Pawiaka na balkonach spalonego domu przy ul. Leszno (naprzeciwko gmachu sądów). 15 lutego przy ul. Senatorskiej 6 rozstrzelano jeszcze ok. 40 zakładników.

 

Były to już ostatnie uliczne egzekucje niemieckiego okupanta w Warszawie do czasu wybuchu powstania warszawskiego. Następca Kutschery Paul Otto Geibel zrezygnował z ulicznych rozstrzeliwań ze strachu o własne życie (stwierdził, że nie chce skończyć jak Kutschera) a także by nie zaogniać i tak napiętej sytuacji w Warszawie.

 

W dowództwie AK pozytywnie oceniono akcję, którą przeprowadzono precyzyjnie i zgodnie z planem pomimo bardzo trudnych warunków w mocno nasyconej żołnierzami niemieckimi dzielnicy administracji okupacyjnej. Z mocną krytyką spotkała się natomiast decyzja członków oddziału o odprowadzeniu samochodu na lewy brzeg Wisły co doprowadziło do strzelaniny z Niemcami na moście i podwojenia strat.

 

Pod wrażeniem organizacyjnej strony likwidacji Kutschery byli także Niemcy. Bezpośredni przełożony Kutschery Wilhelm Koppe w swym sprawozdaniu na temat bezpieczeństwa na  posiedzeniu rządu Generalnego Gubernatorstwa w Krakowie określił akcję jako "koronkową robotę"

"Do najpoważniejszych wstrząsów ostatniego okresu należy zaliczyć dwa wielkie zamachy; ofiarą jednego z nich padł SS-Brigadeführer Kutschera. Członkowie nacjonalistycznego ruchu oporu przygotowali ten zamach tak precyzyjnie, że można go nazwać koronkową robotą. Przy jednym z ranionych sprawców znaleziono szkic, z którego wynikało, że plan zamachu opracowany był do najdrobniejszych szczegółów włącznie z pozycjami zajmowanymi przez poszczególnych jego wykonawców i kolejnością strzałów."

 

Choć odwet Niemców był brutalny, akcja polskiego podziemia przyniosła oczekiwany skutek i zaowocowała złagodzeniem represji względem ludności cywilnej Warszawy.  Wysłano też Niemcom  jasny sygnał, że okupant brutalizując ludność  nie złamie oporu Polaków a wręcz przeciwnie opór stężeje a ataki będą kontynuowane. Śmierć Kutschery była także sygnałem dla najwyższych funkcjonariuszy aparatu okupacyjnego, że oni też nie są bezpieczni i dosięgnie ich kara. Po zamachu w Niemcach jeszcze bardziej niż wcześniej tliło się demoralizujące poczucie ciągłego zagrożenia.