Wrzesień 2021

Rosja odtajniła film z testu największej zdetonowanej bomby atomowej Car-bomba

Około 60 lat temu, Związek Radziecki zdetonował największą bombę atomową. RDS-220, znana jako Car-bomba, była bombą wodorową, która eksplodowała z siłą ponad 50 milionów ton trotylu. Do dziś jest to największa w historii świata eksplozja spowodowana przez człowieka. Rosja właśnie odtajniła nagranie z tego historycznego testu.

 

Film został opublikowany 20 sierpnia przez rosyjską Państwową Korporację Energii Atomowej Rosatom, aby upamiętnić 75. rocznicę powstania rosyjskiego przemysłu jądrowego. Car-bomba została zdetonowana 30 października 1961 roku przy Wyspie Północnej w archipelagu Nowej Ziemi na Oceanie Arktycznym.

 

Car-bomba była bomba wodorową o długości 8 metrów, średnicy 2,1 metra i ważyła 27 ton. Była na tyle duża, że do jej zrzucenia wykorzystano specjalnie przystosowanego bombowca Tupolewa Tu-95W, z którego należało usunąć zbiorniki paliwa i drzwi komory bombowej, aby ją pomieścić na pokładzie.

Źródło: Croquant/CC BY-SA 3.0

Radziecka bomba została zrzucona na spadochronie, aby zwiększyć szansę przeżycia załogi samolotu. Mimo iż bombowiec oddalił się na odległość 115 kilometrów, fala uderzeniowa była tak potężna, że pilot z trudem odzyskał kontrolę nad maszyną. Kula ognia o szerokości 8 kilometrów nie dotknęła powierzchni ziemi, gdyż odbiła się od fali uderzeniowej. Wybuch bomby wodorowej był widoczny z odległości niemal 1000 kilometrów, a powstały grzyb atomowy miał wysokość około 67 kilometrów.

Radziecka Car-bomba była niezwykle potężna i niszczycielska, lecz niepraktyczna. Bombę można było dostarczyć jedynie z pomocą samolotu, ponieważ w tamtym czasie, Związek Radziecki nie dysponował odpowiednimi rakietami balistycznymi. Był to również jeden z ostatnich naziemnych testów jądrowych, a w 1963 roku, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Związek Radziecki podpisały traktat o częściowym zakazie prób, który zezwalał na przeprowadzanie podziemnych testów.

 

Niemiecki krążownik z czasów II wojny światowej, na dnie Morza Północnego

Trzy lata temu, podczas rutynowego przeglądu podmorskiej głównej linii energetycznej, pracownicy norweskiego państwowego przedsiębiorstwa energetycznego Statnett znaleźli na dnie wrak statku. Tego lata mieli okazję dokładniej przyjrzeć się znalezisku i okazało się, że jest to niemiecki okręt z II wojny światowej zatopiony u wybrzeży Norwegii.

Lokalizacja tej jednostki pozostawała nieznana przez długie lata. Mowa tu o lekkim krążowniku Karlsruhe. Leżący na dnie, zaledwie piętnaście metrów od kabla łączącego Norwegię z Danią, statek został dostrzeżony po raz pierwszy na sonarach przed trzema laty. Dopiero niedawno można było wysłać do niego bezzałogowe pojazdy głębinowe. Statek spoczywa na głębokości prawie pół kilometra.

 

Niemal natychmiast stwierdzono iż był to relikt wojenny, ponieważ znaleziono na nim dziurę w kadłubie po wybuchu torpedy. Gdy roboty posuwały się naprzód, operatorzy zobaczyli działa, szkielet nadbudówki, a nawet mogli zobaczyć symbole Kriegsmarine na elementach statku. Nie było też trudno ustalić nazwę okrętu - zidentyfikowano go jako „Karlsruhe”, największego przedstawiciela floty III Rzeszy, która zaatakowała Norwegię na początku II wojny światowej.


Swastyka sfotografowana na rufie statku


W komunikacie prasowym Statnett odnotowano jeden dość nietypowy szczegół w położeniu krążownika na dnie: zwykle tak duże statki z wysoko położonym środkiem ciężkości przewracają się lub przynajmniej spadają na bok, a ten zatonął dokładnie z kilem na ziemi i zamarł, jakby był gotowy do bitwy. Zwodowany w 1927 roku Karlsruhe służył jako statek szkoleniowy i pływał do wielu różnych regionów i miast na całym świecie, w tym do Japonii, Stanów Zjednoczonych, Filipin i Australii.

 

Przed wojną został zmodernizowany i w 1940 roku wziął udział w duńsko-norweskiej operacji Kriegsmarine „Weserubung”. Powracając z miasta Kristiansand krążownik został ostrzelany z torpedy z brytyjskiego okrętu podwodnego „Truant”. Załoga została ewakuowana przez statki eskortujące, a następnie tonący „Karlsruhe” został ostrzelany przez kolejne dwie torpedy i ostatecznie opadł na dno.

 

 

 

 

Pomnik sprzed 6 tysięcy lat, przedstawia starożytną mapę gwiazd

W gminie Ingá, w centrum brazylijskiego stanu Paraíba, znajduje się masywny blok skalny, zwany kamieniem Inga lub Pedra do Inga. Na jego powierzchni, przed tysiącami lat, wyrysowano szereg skomplikowanych symboli, gwiazd i spiral, które po dziś dzień zapierają dech badających je archeologów.

 

Ta starożytna kamienna rzeźba, zajmuje powierzchnię około 250 metrów kwadratowych. Oprócz gwiazd i spiral, starożytni astronomowie wyrzeźbili tam również wiele niejasnych "wpisów", których dokładne znaczenie pozostaje tajemnicą. Uczeni pozostają zgodni, że wizerunki gwiazd, konstelacji, a nawet galaktyk, są wyraźnie widoczne na powierzchni skały. Dokładny wiek powstania tych inskrypcji, jest trudny do określenia. Naukowcy twierdzą, że formacja skalna może pochodzić nawet sprzed około 6000 lat. Badania tego zabytku, rozpoczęły się w 1976 roku, za sprawą hiszpańskiego inżyniera Francisco Pavía Alemany.

Jego pierwsze wyniki zostały opublikowane w 1986 roku przez Instituto of Arqueologia Brasileira. Alemany zidentyfikował na powierzchni kamienia serię „mis” i petroglifów wyrytych na pionowej powierzchni ściany, tworzący „kalendarz słoneczny”. Alemany kontynuował swoje badania, skupiając się na rejestrowaniu i dokumentowaniu serii symboli na powierzchni. To właśnie jemu, zawdzięczamy wiele ze zidentyfikowanych petroglifów przypominających gwiazdy, które wydawały się być zgrupowane w konstelacje. Do tej pory eksperci zidentyfikowali ponad 400 rycin, skrywających się na powierzchni kamienia. Kilka z postaci wyrzeźbionych na tej płaskorzeźbie odzwierciedla konstelacje, takie jak Orion, a nawet widoczne z Ziemi ramie Drogi Mlecznej.

 

To monumentalne dzieło sztuki, nigdy nie zostało przypisane jakiejkolwiek ze starożytnych kultur, żyjących na terenie Mezoameryki. Początkowo dominowała teza, że ​​petroglify powstały rękoma ludu Cariris, ale wspomnieni Indianie przybyli do Paraíby dopiero po 1500 roku, z dorzecza São Francisco razem z Portugalczykami. Wszelkie dostępne dowody, sugerują jednak, że inskrypcje były wykonane co najmniej tysiąc lat wcześniej. Pomnik znajduje się w korycie rzeki Rio Bacamarte, a więc trudno o dokładniejsze szacunki. Widziane na nim przedstawienia, są zresztą dość osobliwe, a w przeciwieństwie do większości inskrypcji jaskiniowych, składających się z postaci ludzkich i zwierzęcych, rysunki Pedra do Ingá w dużej mierze pokrywają się z symbolami planet, używanymi do przedstawienia znaków zodiaku.

Stąd też pojawiły się mniej popularne teorie, wedle których ​​kamień został wyrzeźbiony przez ludy prehistoryczne. Inne teorie, przypisują autorstwo tego monumentu fenickim żeglarzom, którzy przypadkowo wylądowali na wybrzeżu Paraíba, mieszkańcom legendarnego kontynentu  Atlantydy, Polinezyjczykom z Wyspy Wielkanocnej, czy nawet egipskiemu kapłanowi, który przybył na te tereny, aby pochować ukochaną faraona. Niektórzy ufolodzy są natomiast zdania, że rysunki zostały wykonane przez istoty pozaziemskie.

 

Dziwnie zdeformowana starożytna czaszka odkopana w mieście w Iranie

Irańscy archeolodzy, podczas prac wykopaliskowych w mieście Isfahan, odkryli dziwnie zdeformowaną czaszkę starożytnego człowieka. Badacze sugerują, że czaszka należała do osoby niepełnosprawnej żyjącej w czasach Partów.


Według Teheran Times zaskakującego znaleziska dokonano w centralnej części kraju. Archeolodzy odkryli czaszkę, która wyraźnie należała do starożytnego człowieka. Nie miał on jednak dolnej szczęki, a górna miała bardzo dziwaczny kształt.

„W odległości jednego metra od innego szkieletu natknęliśmy się na czaszkę bez dolnej szczęki, podzieloną na pół” - powiedział szef wykopalisk Alireza Jafari-Zand. „Połowa czaszki, którą znaleźliśmy, okazała się bardzo dziwna, ponieważ miała fizyczne wady. Zakładamy, że czaszka mogła należeć do osoby niepełnosprawnej. Nadal nie wiemy, czy należała do kobiety czy mężczyzny.”

Czaszka dołączy do kolekcji tajemniczych znalezisk wykonanych w tym miejscu. Archeolodzy twierdzą, że w okresie przedislamskim znajdowało się tutaj miasto Tepe Ashraf. Było ono częścią Imperium Partów w okolicach 247 p.n.e - 224 n.e, znanego również jako Imperium Arszakidów. Nieco wcześniej, podczas wykopalisk w Tepe Ashraf, archeolodzy odkryli starożytny pochówek ze szczątkami konia, a niedaleko niego gigantyczny grobowiec dzbanowy. Naukowcy mają nadzieję, że nowe odkrycia dostarczą cennych wskazówek dotyczących tajemniczej historii przedislamskiego Isfahanu.

 

Wykopaliska w Tepe Ashraf rozpoczęły się w 2010 roku. Co ciekawe, początkowo archeolodzy szukali tu śladów późniejszej cywilizacji. Udało im się znaleźć ruiny twierdzy, która była użytkowana za czasów dynastii Buyidów (945-1055). Późniejsze badania wykazały, że miejsce to kwitło w okresie panowania Partów. W okresie swojej świetności jej posiadłości rozciągały się od północnych krańców Eufratu, na terytorium współczesnej środkowo-wschodniej Turcji, po wschodni Iran.

 

Ujawniono tajemnicę jednej z największych w historii katastrof morskich

Miejsce zagłady rosyjskiego statku transportowo-szpitalnego „Armenia”, zatopionego przez niemieckie samoloty w 1941 roku, do niedawna nie było znane. Ustalono to dopiero pod koniec kwietnia. Jest to jedna z najbardziej krwawych katastrof morskich w któej mogło zginąć nawet 6 tysięcy ludzi.

 

Wrak odnaleziono na dnie Morza Czarnego. Okazało się, że znajduje się około 15 mil morskich od wybrzeża Krymu.

„W marcu 2020 r., podczas kolejnej operacji poszukiwawczej, obszar został dokładnie zbadany za pomocą sonaru. W rezultacie specjaliści z rosyjskiego Ministerstwa Obrony odkryli kadłub zatopionego statku, dopasowując jego wymiary do charakterystyki statku Armenia” – podano w oświadczeniu.

Zniknięcie statku Armenia uważane jest za jedną z największych katastrof morskich w historii. Na pokładzie statku medycznego, zatopionego przez niemieckie samoloty w listopadzie 1941 r., przebywało od sześciu do dziesięciu tysięcy osób.

 

Około godziny 17:00 dnia 6 listopada 1941 r. statek Armenia opuścił port w Sewastopolu, ewakuując personel kilku szpitali wojskowych i mieszkańców miasta. Ostatni rejs Armenii prowadzony był przez kapitana - porucznika Władimira Jakowlewicza Plauszewskiego.

 

Na statku było kilka tysięcy rannych żołnierzy i ewakuowanych obywateli. Statek został również załadowany personelem głównego szpitala Floty Czarnomorskiej oraz szeregu innych szpitali wojskowych i cywilnych (łącznie 23 szpitale), a także kierownictwem i personelem pionierskiego obozu Artek, członkami ich rodzin i częścią kierownictwa partii na Krymie. Ewakuowani ładowali się w pośpiechu, a ich dokładna liczba nie jest znana.

„Nadbudówki i pokłady mają oczywiste i przerażające ślady zniszczenia - okazuje się, że pionowe elementy pokładu są całkowicie rozbite. Najprawdopodobniej są to konsekwencje wybuchów bomb powietrznych” - powiedział dyrektor wykonawczy Centrum Badań Podwodnych Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego.

Według uzyskanych danych charakter szkody wskazuje, że statek nie został zatopiony przez torpedy, jak wcześniej zakładano, ale w wyniku ataków niemieckich samolotów.

 

Do szczegółowego badania obiektu położonego piętnastu mil morskich od wybrzeża na głębokości 1500 metrów zastosowano telekontrolowany bezzałogowy rosyjski pojazd podwodny (TNPA) serii RT, który umożliwił uzyskanie pierwszych zdjęć i filmów wraku Armenii.

 

Do niedawna dokładna lokalizacja śmierci Armenii pozostawała nieznana. Próby wykrycia statku były powtarzane wielokrotnie, ale nie powiodły się z powodu dużej głębokości. W ciągu ostatnich 20 lat wyszukiwarki zbadały ponad 300 kilometrów kwadratowych dna morskiego, aż w 2017 r. wojsko wykryło anomalię magnetyczną w jednym z obszarów akwenu.

 

W Izraelu odnaleziono skarb sprzed 1100 lat

Grupa nastolatków odnalazła w Izraelu zakopany pod ziemią skarb składający się z setek złotych monet. 425 z nich zostało schowanych w glinianym dzbanie, jego wieczko zabezpieczono gwoździem i złożono w piaskach dzisiejszego środkowego Izraela.


Złoto leżało ukryte przez ponad 1100 lat, aż do zeszłego tygodnia, kiedy dwóch 18-latków biorących udział w wykopaliskach archeologicznych na zboczu wzgórza w Yavneh wydobyło go spod Ziemi. Monety, które ważą mniej niż kilogram i są wykonane z czystego złota, pochodzą z IX wieku, kiedy kalifat Abbasydów rządził rozległym imperium rozciągającym się od Persji na wschodzie po Afrykę Północną na zachodzie.


Jak twierdzi Robert Kool, ekspert ds. monet w Israel Antiquities Authority, znalezisko było „rzadkim skarbem”, który może pomóc archeologom w lepszym zrozumieniu tego, co działo się w tym czasie w regionie.

„Skarb składa się z pełnych złotych dinarów, ale także - co jest niezwykłe - zawiera około 270 małych kawałków złota, kawałków złotych dinarów wyciętych, aby służyć jako drobna reszta”

Jeden z wycinków wykopanych w zeszłym tygodniu, zawierał fragment złotej monety solidusowej cesarza bizantyjskiego Teofila, który rządził od 829 do 842 roku. Jego pojawienie się w islamskim skarbie stanowi dowód na istotne powiązania między dwoma rywalizującymi w tym okresie imperiami.