Polscy archeolodzy odkryli kolejne budowle neolityczne na Pomorzu

W powiecie stargradzkim w rejonie Dolic odkryto kolejne grobowce. Polscy badacze zlokalizowali w sumie 18 budowli megalitycznych sprzed około 5 do nawet 6 tysięcy lat. Zostały one zbudowane przez społeczność kultury pucharów lejkowatych - jedną z kultur epoki neolitu z kręgu kultur naddunajskich, która występowała w Europie między 3700 a 1900 rokiem p.n.e.

 

Odkrycia dokonała dr Agnieszka Matuszewska z Katedry Archeologii Uniwersytetu Szczecińskiego we współpracy z Markiem Schillerem. Podczas badań zastosowano między innymi lotniczy skaning laserowy, który umożliwia penetrację pokrywy roślinnej i zdobycie informacji o ukształtowaniu terenu, oraz technologię cyfrowego modelowania terenu. W ten sposób udało się zlokalizować grobowce, o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia.

Kopce kujawskie to olbrzymie grobowce, czasem określane również jako "polskie piramidy". Nie są co prawda tak potężne jak te, które powstawały w Egipcie, ale są starsze. Struktury te posiadały kształt wydłużonego trójkąta i były otoczone wielkimi skałami. Posiadały do 130 metrów długości, 3 metrów wysokości i od 6 do 15 metrów szerokości.

Niektóre z grobowców są w dobrym stanie, inne zaś częściowo lub kompletnie zniszczone. Uważa się że służyły one do pochówku zmarłych. Jest to oczywiście tylko jedna z teorii. Inne zakładają że mogły to być miejsca kultu lub nawet posterunki graniczne. Struktury megalityczne w Polsce zachowały się jedynie na terenach zalesionych. W naszym kraju istnieje wiele takich obiektów - najbardziej znane "polskie piramidy" znajdują się w Sarnowie i w Wietrzychowicach.

Wercyngetoryks, Juliusz Cezar i podbój Galii

Wercyngoteryks (82-46 p.n.e) był wodzem jednego z najpotężniejszych plemion celtyckich, który zjednoczył i poprowadził w 52 r.p.n.e. plemiona Galii do rebelii przeciwko Rzymowi prowadzącemu systematyczny podbój ich kraju po wodzą Juliusza Cezara.

 

Jedyne imię pod którym przeszedł do historii w zasadzie nie jest jego imieniem tylko tytułem.  Wercyngetoryks jest tytułem wojskowym: w galijskim uer ("ponad", "najwyższy" lub "wielki", por. gr . hyper) ; cingeto ("wojownik") i rix("król" albo "wódz", por. łac. rex), co tłumaczy się jako "wielki wódz, król wojowników", bądź "król nad-wojowników".

 

Wercyngoteryks opisywany był przez współczesnych mu ludzi jako wysoki i przystojny mężczyzna, charyzmatyczny wódz i inspirujący mówca. Jako dowódca wojskowy był wymagający dla swoich podwładnych i okrutny dla pokonanych wrogów. Dziś jest uznawany za pierwszego bohatera narodowego Francji.

 

Mało wiadomo o życiu Wercyngetoryksa sprzed powstania anty rzymskiego  z 52 r.p.n.e. Wiemy, że był synem Keltillosa wodza Arwernów. Z braku pisanych galijskich źródeł tamtej epoki, nie można nic pewnego powiedzieć o jego dzieciństwie. Prawdopodobnie, jak inni dobrze urodzeni Galowie, do siódmego roku życia wychowywał się w otoczeniu kobiet – swej matki i oficjalnych nałożnic ojca (galijscy mężczyźni mogli posiadać tyle kochanek, ilu tylko zdołali zapewnić byt i dach nad głową, ale na wszystkie musiała wyrazić zgodę oficjalna małżonka).

 

Przeważnie żony nie protestowały, posiadanie wielu oficjalnych kochanek było wyznacznikiem pozycji społecznej i bogactwa. Tym bardziej że Galowie prawie nie posiadali niewolników, wówczas przydawały się każde ręce do pracy w domu i obejściu. Galijscy mężczyźni rzadko bowiem przebywali w domach, poświęcając czas na wyprawy wojenne, polowania na dziki, uczty i biesiady oraz narady polityczne w plemieniu.

 

Ojca widywał wówczas bardzo rzadko, dopiero po ukończeniu 21 lat, mógł publicznie pokazać się u boku ojca, wówczas stawał się mężczyzną. Do tego czasu nie miał nawet własnego imienia, a nazywany był po prostu synem Celtyllusa – Celtyllognatusem. Po skończeniu siódmego roku życia, opuszczał dom rodzinny i przechodził pod opiekę przybranego ojca, u którego, jak większość młodzieńców galijskich przebywał przez 5 lat, ucząc się posługiwania lekką bronią – łukiem.

Po skończeniu 12 lat trafiał do szkoły druidów, gdzie uczył się pieśni religijnych i patriotycznych, sławiących dawnych galijskich bohaterów, a także czytania i pisania, jednak tylko greki potrzebnej Galom do spisywania umów handlowych. Po 4-letniej nauce w szkole druidów, mając 16 lat, rozpoczynał naukę posługiwania się bronią – mieczem i toporem. Tej sztuki uczyły młodych galów kobiety, swoiste amazonki, które miały też za zadanie nauczenia chłopców sztuki miłości.

 

Po skończeniu 21 lat wrócił Wercyngetoryks do rodzinnego domu. Jego ojciec został oskarżony o dążenie do władzy królewskiej i stracony ok. 70 roku p.n.e. Matka prawdopodobnie zmarła niedługo po jego powrocie. Według niektórych przekazów Wercyngetoryks miał żal do swego wuja – brata matki, którego podejrzewał o udział w spisku na życie ojca. Ojca zaś idealizował, próbując osiągnąć to, co jemu się nie udało.

 

Arwernowie utrzymywali w zależności lennej kilka innych mniejszych plemion celtyckich wraz z którymi pozostawali w ciągłym konflikcie z innym potężnym związkiem plemiennym pod przywództwem Eduów. Dotychczasowy balans sił i cały świat celtycki miał się zmienić bardzo szybko i gwałtownie.  A to ze względu na wydarzenia po wschodniej stronie Renu. Tam od dawna kłębiły się plemiona germańskie cierpiące na brak ziemi uprawnej dla wszystkich chętnych i zmagające się z ogromnym przyrostem naturalnym.

 

Najpierw w roku 70 p.n.e. Swebowie pod wodzą Ariowista przekroczyli Ren (na zaproszenie Sekwanów) i wmieszali się w wewnętrzne walki pomiędzy Celtami, mając zawsze na uwadze swój ukryty cel osiedlenia się na ziemi Celtów i podporządkowania sobie plemion celtyckich. Zapoczątkowało to okres tak zwanych "wojen galijskich" których ostatnim etapem było powstanie Wercyngoteryksa.

Swebowie pokonali Eduów i podporządkowali sobie Sekwanów którzy ściągnęli ich do walki z Eduami. Germańskie jarzmo ciążyło Celtom, to skłoniło ich do wysłania do Rzymu próśb o pomoc przeciwko Germanom. Tym razem Rzym nie miał ochoty angażować się w sprawy Celtów gdyż zajęty był wewnętrznym spiskiem Katyliny oraz wojną z królem Pontu Mitrydatesem VI. Pomimo sympatii okazanej Celtom i ich posłańcowi druidowi Dywicjakowi przez Cycerona Rzym pomocy nie udzielił.

 

Kilka lat pózniej w roku 58 p.n.e. Helweci naciskani przez plemiona germańskie podjęli decyzję o opuszczeniu swych siedzib w dzisiejszej Szwajcarii. Po długich przygotowaniach i zebraniu zapasów na 3 miesiące wędrówki wyruszyli do Akwitanii, którą sobie upatrzyli jako nowe miejsce do życia. Spalili za sobą wszystkie miasta i wioski w których zamieszkiwali aby nie mieli do czego wracać i być tym bardziej zdeterminowanymi do przesiedlenia. W drogę wyruszyło około 380 tyś ludzi w tym 70 tyś wojowników.

 

Aby dostać się do Akwitanii Helweci musieli przemaszerować prze Galię Narbońską będącą  wtedy prowincją rzymską z nowym energicznym i ambitnym zarządcą Juliuszem Cezarem. Juliusz Cezar nie miał zamiaru przepuszczać Helwetów przez zarządzaną przez siebie prowincję, gdyż Helweci stanowili  jedyny bufor oddzielający ziemie Rzymu od plemion germańskich. Dodatkowo obawiał się, że inne plemiona celtyckie będące już pod panowaniem Rzymu i zamieszkujące w Galii Narbońskiej moga zechcieć przyłączyć się do Helwetów i opuścić jego prowincję co oczywiście byłoby wielką szkodą gospodarczą dla prowincji.

 

Zdeterminowani Helweci nie dali za wygraną i po zakończonych fiaskiem negocjacjach doszło do konfrontacji. Postanowili siłą sforsować Rodan i zbrojnie przebić się do celu swej wędrówki. W walkach ponieśli straszliwa klęskę w bitwie pod Bibracte. Po bitwie  doszło do masakry, legioniści zamordowali 2/3 Helwetów a wielu sprzedali w niewolę. Ocalało około 110 tyś z nich. Helweci zostali zmuszeni do powrotu do swych spalonych miast i wsi gdzie musieli wszystko odbudować.

 

Juliusz Cezar zaniepokojony ruchami plemion germańskich i celtyckich postanowił zaangażować się zbrojnie w konflikty pomiędzy Celtami a Germanami w Galii zanim konflikt przeniesie się do Galii Narbońskiej. W sojuszu z niektórymi plemionami celtyckimi pokonał Swebów w Bitwie u stóp Wogezów i przepędził ich na wschodni brzeg Renu. Ta klęska powstrzymała na prawie 300 lat germańskie najazdy na Galię.

 

Celtowie przekonali się po raz kolejny, że silny sojusznik z zewnątrz łatwo przeistacza się w okupanta i ciemiężyciela. Po pokonaniu i przepędzeniu Swebów Rzymianie nie mieli zamiaru wycofać się do Galii Narbońskiej  i przystąpili do organizacji  rzymskiej administracji na ziemiach Celtów, mając na celu rozszerzenie władztwa Rzymu na północ. To naturalnie wywołało opór Celtów. W całej Galii dochodziło do powstań krwawo tłumionych przez Rzymian. Szczególnie krwawy przebieg miała wojna W Belgii w roku 57 p.n.e. w którym Rzymianie wycięli około 300 tyś tamtejszych Celtów.

 

Sam Wercyngetoryks zaciągnął się początkowo w 57 roku p.n.e. na służbę u Juliusza Cezara. Będąc przedstawicielem arystokracji wszedł nawet w skład rady wojennej Juliusza Cezara. Wtedy to miał okazję poznać organizację i sposób w jaki funkcjonuje rzymska armia. Przez kilka miesięcy uczestniczył w walkach u boku Rzymian. Jednak widząc bestialstwo z jakim Rzymianie traktują Celtów zrezygnował ze służby i powrócił w swe rodzinne strony, wycofując się z polityki i wojny, juz wtedy jednak był zagorzałym lecz na razie ukrytym wrogiem Rzymian.

 

Brak szczegółów o tym co robił Wercyngetoryks przez pięć lat pomiędzy 57 a 52 rokiem p.n.e. Ale można być pewnym, że dochodziły do niego wieści o toczących się ze zmiennym szczęściem walkach Celtów z Rzymianami, o dwóch wyprawach Cezara do Brytanii i rajdach rzymskich na wschodni brzeg Renu.

 

Impulsem do działania były zachęcające wieści o klęsce Rzymian w Belgii, gdzie belgijscy Celtowie skupieni wokół najpotężniejszego z plemion na tamtym teren Eburonów rozbili doszczętnie legion rzymski w bitwie pod Aduatuką, zginęło tam 6 tyś legionistów. Iskrą która spowodowała wybuch powstania były wydarzenia  na terenie zajmowanym przez plemię Karnutów nad środkową Loarą.

 

Wojownicy tego plemienia napadli na magazyny armii rzymskiej w ich stolicy Cenabum, gdzie zdobyto wielkie zapasy pożywienia i broni. Wiadomość ta rozniosła się szybko po całej Galii i dotarła także do Gergowii stolicy Arwernów. Wercyngoteryks namawiał radę starszych miasta do poparcia i przyłączenia się do powstania, lecz rada starszych sprawująca władzę z nadania Rzymian nie godziła się na wystąpienie przeciwko Rzymowi. Wercyngoteryks został na ich rozkaz wypędzony z miasta.

Wercyngoteryks udaje się na prowincję gdzie nastroje anty rzymskie osiągnęły punkt wrzenia. Wędrując od wioski do wioski namawia ludzi do powstania. Nikogo nie musi przekonywać zbyt długo, po trwającej 6 lat wojnie obfitującej w okrucieństwo ze strony Rzymian niemal każda rodzina straciła kogoś bliskiego i pała rządzą zemsty. Szergi powstańców rosną szybko. Z początkiem marca wkracza do Gergowii z której wypędza prorzymskich naczelników. Zostaje przez ludność obwołany królem i wodzem powstania.

 

W kilka tygodni do powstania przyłączają się wszystkie plemiona środkowej i zachodniej Galii. Wodzowie wielu plemion składają Wercyngetoryksowi przysięgę na wierność. Sam Wercyngetoryks nie czeka aż poszczególne plemiona same opowiedzą się po jego stronie. Najeżdża i siłą zmusza do przyłączenia się te plemiona celtyckie które mają jeszcze wątpliwości. W ten sposób do powstania dołączyli Biturygowie i Rutenowie.

 

Sutuacja Cezara w Galii szybko stawała się krytyczna. Jego legiony na północy zostały odcięte od reszty sił. Dodatkowo nie mógł już ufać żadnemu z dotychczasowych galijskich sojuszników. Pomimo ciężkiej sytuacji Cezar zdecydował się na ryzykowne zimowe przejście przez góry Sewenny. Przemarsz powiódł się dzięki czemu Cezar wkroczył do kraju Awernów, serca rebelii.

 

Rzymianie zdobywali miasta i warowne osady jedna po drugiej zyskując w ten sposób oparcie i bazę logistyczną we wrogim kraju. Najpierw padło Agedincum stolica plemienia Senonów następnie Carnuntum stolica Karnutów od których zaczęła się cała rebelia. Tutaj Cezar nie miał litości i wszyscy mieszkańcy zostali zamordowani. Chwiejni i niepewni od początku powstania Biturygowie poddali swe miasto Nowiodunum.

 

Sytuacja zmusiła Wercyngoteryksa do zmiany sposobu prowadzenia wojny. Po wielu protestach przeforsował na radzie wojennej strategię spalonej ziemi. Najważniejszą częścią tego planu było odcięcie Rzymian od aprowizacji, aby to osiągnąć należało zastosować właśnie metodę „spalonej ziemi”, niszczenia wszystkich miast, osad, zabudowań na drodze przemarszu legionów, tak aby zmusić ich do odwrotu. Mniejsze oddziały Rzymian penetrujące okolicę w poszukiwaniu prowiantu były osaczane i wybijane.

 

Plan ten został odrzucony przez wielu naczelników plemion leżących na trasie marszów Rzymian, szczególnie ostro zaprotestowali Biturygowie. Wercyngetoryks złamał jednak ich opór, a rada galijska plan przyjęła. Wódz Galów zgodził się tylko na pozostawienie miasta – twierdzy Awarikum, o co mieszkańcy miasta błagali go na kolanach. Wkrótce miał pożałować tej decyzji.

 

Galowie przystąpili do działania, niszcząc wszystko na drodze legionów. W samym kraju Biturygów, w ciągu jednego dnia zniszczono 20 osad, a ludność tych miasteczek musiała przyłączyć się do Wercyngetoryksa. Natomiast mniejsze oddziały rzymskie, wysłane na poszukiwanie żywności, były atakowane i znoszone przez Galów. Cezar dowiedział się o lokalizacji obozu Wercyngetoryksa, i postanowił na niego uderzyć. Atak nie udał się, tym razem to Rzymianie zostali pobici i musieli się wycofać. Postanowił teraz skierować się przeciw jedynemu miastu, pozostałemu na ziemi Biturygów – Awarikum.

 

Wercyngetoryks rozłożył się obozem w pobliżu twierdzy, z zamiarem przeciwdziałania rzymskim atakom. Dostęp do miasta otoczonego bagnami był możliwy jedynie od południowo-wschodniej strony, lecz i to podejście było bardzo wąskie. Mieszkańcy miasta zaś wytrwale bronili się przed rzymskimi atakami, dokonywali podkopów pod rzymskie rampy i niszczyli je, palili hulajgrody, chwytali w pętle zarzucane na mury osęki. Gdy w 25. dniu oblężenia Rzymianie zbudowali rampę podchodzącą pod same mury, Galowie zrobili wypad i poważnie uszkodzili konstrukcję, jednak nie udało im się jej zniszczyć.

 

Obrońcy Awarikum doszli do wniosku, że jednak lepiej będzie wycofać się z miasta i połączyć z Wercyngetoryksem. Nie powiodło im się to, ponieważ kobiety przerażone tym, że zostaną same, podniosły wielki lament, co zawiadomiło Rzymian. Na drugi dzień nad miastem rozszalała się wielka nawałnica, Rzymianie postanowili wówczas zaatakować, podciągnęli pod mury hulajgrody i przystąpili do ataku. Rzymianie wybili prawie 40 tys. mieszkańców miasta, mężczyzn, kobiet i dzieci. Jedynie 800 Galom udało się wydostać z twierdzy i dotrzeć do obozu Wercyngetoryksa.

 

Klęska pod Awarikum nie odebrała jednak Wercyngeteryksowi zwolenników na co liczył Cezar. Wręcz przeciwnie, opór Celtów stał się jeszcze silniejszy. Cezar miał dość uganiania się za uchylającym się od walnej bitwy przeciwnikiem i postanowił uderzyć tam gdzie zaboli Wercyngeteryksa najbardziej. Za cel obrał Gergowię stolicę Arwernów.

 

Na początku maja 52 roku p.n.e. armia Cezara stanęła obozem w sąsiedztwie warownej Gergowii. Po dwóch miesiącach zaciętych walk w których szala zwycięstwa przechylała się z jednej strony na drugą. Cezar musiał dać za wygraną i pokonany odstąpił od oblężenia Gergowii.

 

To, co działo się w Gergowii po pierwszym zwycięstwie Galów nad siłami Cezara, pod jego osobistym dowództwem, można określić jako jeden wielki, wybuch radości. Wercyngetoryks został podniesiony na tarczy i trzykrotnie obnoszony wokół murów stolicy Arwernów, przy okrzykach rzucanych przez Galów: „niech żyje Wercyngetoryks, niech żyje wódz”.

 

Od tej pory pozycja Wercyngetoryksa w Galii stała się na tyle dominująca, że gdy tylko wkraczał na czele swych oddziałów do stolicy jakiegokolwiek plemienia galijskiego, ze swych miejsc wstawali przedstawiciele starszyzny, czyniono to na znak szacunku i przywiązania do tego ledwie 30-letniego Gala. Wercyngetoryks nagle dzięki tej jednej bitwie oczarował i „zahipnotyzował” Galów, nie tylko mężczyzn, lecz przede wszystkim także kobiety, które m.in.: rzucały kwiaty pod jego stopy, gdy przechodził.

 

Natomiast pozycja Cezara w Galii słabła z dnia na dzień, odstąpili od niego prawie wszyscy tak nieliczni przecież sojusznicy jak choćby Eduowie, wyjątkiem byli Remowie i Lingonowie. Po 6 latach walk, grabieży, palenia, niszczenia i ujarzmienia Galii, nagle Cezar znajdował się w centrum obcego, całkowicie wrogiego mu kraju, w którym nie mógł już liczyć na żadnych sojuszników.

 

Teraz to Wercyngetoryks i jego armia była w ofensywie. Rada wojenna postanowiła kontynuować walkę partyzancką i nadal stosować strategię spalonej ziemi. W tej sytuacji wielu oficerów w sztabie Cezara nalegała na wycofanie się do Galii Narbońskiej, przegrupowanie uzupełnienie sił i ponowne uderzenie.

 

Cezar jednak zdawał sobie sprawę, że czyn taki sprawi utratę wszystkich ziem, które udało się zdobyć ogromnym wysiłkiem w czasie wojen galijskich i zdecydowanie odrzucał tą propozycję. Dodatkowo nie chciał pozostawiać własnemu losowi legionów rzymskich pod wodzą Labienusa odciętych na północy i walczących z Paryzjami nad Sekwaną.

 

Na wieść o klęsce Cezara pod Gergowią, Labienus porzucił oblężenie Lutecji (dzisiejszego Paryża) i wycofał się do Agendikum stolicy Senonów. Cezar natomiast na przekór wszystkim w swym sztabie zarządził marsz na północ w celu połączenia sił z Labienusem co nastąpiło w połowie lipca.

 

Wercyngetoryks nakazał wszystkim plemionom mającym swe siedziby sąsiadujące z prowincją Narbońską zaatakowanie jej, sam zaś z głównymi siłami planował ostatecznie rozprawić się z Cezarem. Na wieść o tym Cezar postanowił ruszyć na południe i ratować stare posiadłości Rzymu w Galii Narbońskiej które bronione były tylko przez 22 kohorty pod wodzą jego kuzyna Lucjusza Cezara. Wercyngetoryks podążał w ślad za Cezarem wyczekując dogodnego momentu do ataku.

 

Do walnej bitwy doszło w kraju Lingonów kiedy legiony minęły wyżynę Langres nad rzeka Saoną. Cezar odniósł zdecydowane zwycięstwo głównie dzięki kawalerii germańskiej wchodzącej w skład jego armii. W bitwie poległo około 4 tyś Celtów. Wercyngoteryks dał rozkaz do odwrotu w kierunku twierdzy Alezja. Teraz to Cezar deptał Wercyngetoryksowi po piętach.

 

Wercyngetoryks został otoczony w twierdzy przez Rzymian, którzy wybudowali dwie linie umocnień zamykając Celtów w pułapce. Wercyngoteryks widząc zamiar odcięcia go od reszty Galii rozkazał swej kawalerii przebicie się przez jeszcze nie ukończone fortyfikacje rzymskie i sprowadzenie odsieczy z innych terenów.  Nagły, nocny atak zaskoczył legionistów, którzy nie zdołali powstrzymać przełamującej szarży kawalerii celtyckiej. Od tej pory jedynym ratunkiem dla twierdzy w której zapasów było tylko na 30 dni obrony była odsiecz.

 

Na wieść o oblężeniu Alezji, rada 43 ludów lojalnych Wercyngetoryksowi postanowiła przyjść swemu wodzowi z odsieczą.  W tym czasie sytuacja w Alezji stawała się krytyczna z powodu szybko kurczących się zapasów. Na jednej z narad padła nawet propozycja wysunięta przez jednego z wodzów, by zezwolić na zjadanie umarłych towarzyszy, jak to miało miejsce 60 lat wcześniej podczas walk z germańskimi Teutonami i prawdopodobnie germańskimi Cymbrami.

 

Wercyngetoryks kategorycznie odrzucił taką propozycję i podjął trudną i straszną w skutkach decyzję. Rozkazał wypędzić z twierdzy kobiety i dzieci by w ten sposób mieć więcej prowiantu dla mężczyzn pod bronią. Rzymianie odmówili przepuszczenia przez swe linie galijskich kobiet z dziećmi. Przez następne kilka dni nieszczęsne kobiety i dzieci umierały z głodu pomiedzy twierdzą a fortyfikacjami Rzymian.

 

Wreszcie pewnego wrześniowego dnia w serca oblężonych Galów wlała się nadzieja. Na horyzoncie pojawiła się odsiecz. Trzy razy Galowie szturmowali rzymskie pozycje wspomagane przez siły Wercyngetoryksa dokonujące wypadów z twierdzy. W czasie trzeciego szturmu Galowie byli bardzo blisko przełamania linii rzymskich i odblokowania oblężonych.  Na północnym odcinku Galowie otoczyli dwa legiony.

 

W szeregi rzymskie wdarła się panika, niektórzy porzucali broń i próbowali ratować się ucieczką. Widząc, że sytuacja grozi całkowitą klęską Juliusz Cezar wysłał na zagrożony odcinek  6 kohort po czym sam ruszył z odsieczą. Równocześnie wysłał konnicę germańską by ta wyszła na tyły Galów atakujących pozycje Rzymian z zewnątrz. ten manewr okazał się być zwrotnym i przesądził o zwycięstwie Rzymian.

                   Poniżej rekonstrukcja umocnień rzymskich pod Alezją

                          Powyżej Alezja dziś, widok z lotu ptaka

Wercyngetoryks wrócił ze swoimi oddziałami do miasta. Następnego dnia do Cezara przybyli posłowie Wercyngetoryksa, z zamiarem kapitulacji twierdzy. Cezar zasiadł na wysokim podium, a pod jego stopy rzucano zdobytą broń. Sam Wercyngetoryks, w kunsztownej zbroi, trzykrotnie objechał na koniu szaniec Cezara, zsiadł z konia zrzucił zbroję, odznaki wodzowskie i swój miecz i uklęknął u stóp Rzymianina. Był to koniec bitwy, totalna klęska Galów, kres ich niepodległości.

            Powyżej Wercyngetoryks poddaje się Cezarowi

Przez następne kilkanaście miesięcy wybuchały mniejsze i większe rewolty jednak były to już ostatnie zrywy podbitego narodu który utracił niepodległość na następne 500 lat. Oblicza się, że w czasie 9ęcio letniej wojny Rzymianie podbili 300 plemion i szczepów, zdobyli 800 miast, zgładzili około 1 milion Galów a kolejne 2 miliony stały się niewolnikami.

 

Powstanie Wercyngetoryksa było największym zrywem Galów podczas podboju Galii przez Rzymian. Mimo początkowych zwycięstw np. Bitwa pod Gergowią, zostało jednak krwawo stłumione. Wercyngetoryks został pokonany przez Juliusza Cezara pod Alezją i poddał się. Został prawdopodobnie zmuszony do poddania się Cezarowi przez współplemieńców i zmuszony do wzięcia udziału w jego triumfalnym wjeździe do Rzymu w 46 p.n.e. Po 6 latach niewoli został uduszony, co było częstą praktyką w stosunku do jeńców i zakładników w Rzymie.

Życie codzienne Słowian cz7

W poprzedniej części cyklu zarysowałem obraz rzemiosła i prac, które wykonywali Słowianie. Oczywiście Słowianie nie pracowali dzień i noc, mieli też czas wolny.  Tym właśnie się zajmę w tym odcinku cyklu i przybliżę czytelnikom co robili Słowianie gdy nie pracowali.

Słowianom nie był znany koncept dnia przeznaczonego na odpoczynek aż do czasów przyswojenia prze nich chrześcijańskiego tygodnia. Pierwsze próby wprowadzenia dni świątecznych przez chrześcijańskich misjonarzy spotkały się z oporem i buntem ze strony ludności, która odbierała to jako zwykłe próżniactwo.  Nie mogli oni na przykład zrozumieć dlaczego Bóg chrześcijan nie chce aby pracowano w niedzielę kiedy właśnie jest taka potrzeba,  gdyż załamanie pogody grozi utratą plonów.

Scenę taką opisał kronikarz  biskupa Ottona z Bambergu. Pewna bogata właścicielka ziemska, wdowa po pewnym możnym pomorskim, mająca włości swe w okolicach Kamienia, widząc zbierające się chmury. Wezwała swą czeladz do pracy przy żniwach, zakazując udania się na niedzielne nabożeństwo.  Widząc, że jej ludzie wahają się, sama by dać przykład wystraszonym wieśniakom zakasała spódnicę i ruszyła w pole.

Pech chciał, że została rażona piorunem, który zabił ja na miejscu. Takie ekstremalnie rzadkie zdarzenie losowe zostało oczywiście wykorzystane propagandowo przez lokalny kler. Jak donosi ten sam kronikarz misjonarze tryumfalnie ogłosili ludziom, że jest to oczywiście kara boska za łamanie dnia świątecznego i kolejny dowód na moc nowego Boga.

Przed przybyciem chrześcijan, święta a co za tym idzie okazje do świętowania i oderwania się od trudów pracy wyznaczane były przez naturę.  Wyznaczał je kalendarz prac rolniczych regulowanych zwyczajnie przez następujące po sobie pory roku, kiedy to natężenie prac rosło lub malało. Uroczystości te odbywały się w momentach przesileń kalendarza tak astronomicznego jak i gospodarczego.

Do tego dochodziły wydarzenia z ludzkiej prozy życia. Powodem do zebrania się rodziny i sąsiadów były narodziny dziecka, wesele, tryzna czyli stypa po śmierć członka rodziny czy  szczególnie ważne dla męskich potomków postrzyżyny. Warto zaznaczyć, że nawet uroczystości pogrzebowe Słowianie przekształcili w  igrzyska na cześć zmarłego. Po sutej biesiadzie odbywały się  gonitwy, zapasy i wesołe zabawy w maskach.

Jedno z cyklicznych świąt, odbywające się na Rugii wraz z końcem lata opisał duński kronikarz. Święto zebrania plonów trwało tam według kronikarza 2 dni. Po złożeniu ofiar ze zwierząt tłum "odbywał ucztę pod pozorem kultu" konsumowano wtedy prawdopodobnie ofiary oraz przyniesione ze sobą zapasy. Nazajutrz tłum rozkładał się wygodnie przed wrotami świątyni i oglądał wróżby i obrzędy odprawiane przez kapłanów, wysłuchiwali także jego pouczeń i życzeń. Po zakończeniu formalnych obchodów ludzie powracali do biesiadowania. Co nie bez zgorszenia opisuje kronikarz z Danii.

       Powyżaj składanie darów w kącinie czyli słowiańskiej świątyni

" resztę dnia zużywali na zbytkowne biesiadowanie i obracali przyniesione na ofiarę zapasy na ucztowanie i żarłoctwo, zmuszając poświecone bóstwu zwierzęta do służenia swej zachłanności. Przekroczenie wstrzemięzliwości  uważano w tej uczcie za czyn pobożny, a jej zachowanie za bezbożność miano"

Targowiska odbywające się w większych grodach były znakomitym miejscem nie tylko do robienia interesów ale też dla spędzania czasu socjalizując się z miejscowymi i przybyszami z bliższych i dalszych stron, wymieniając się informacjami i doświadczeniami. Były to miejsca barwne i głośne, mieszały się tam różne dzwięki i zapachy. Krzyki wykłócających się o cenę kupujących i sprzedających mieszały się z muzyką graną na fletach i piszczałkach a kakofonię uzupełniał kwik i gęganie różnego inwentarza żywego przyniesionego na sprzedaż lub wymianę.  Dla przybyłych na Uznam misjonarzy którzy założyli swój pierwszy klasztor w sąsiedztwie takiego targowiska, sąsiedztwo to było na tyle przykre, że dość szybko przenieśli się w bardziej ustronne miejsce.

Było to miejsce nie tylko sposobne do ogłaszania woli rady starszych czy głoszenia zalet nowej religii przez misjonarzy ale też sprzyjało zabawie i publicznemu wykonywaniu wymiaru sprawiedliwości co było bardzo interesujące i widowiskowe dla zgromadzonej ludności zważywszy na surowy charakter ówczesnych kar.

Z czasów Bolesława Chrobrego na przykład pochodzi wzmianka jak to na jednym z targowisk karano cudzołożników. Nieszczęśnika, który zapomniał, że to nie ładnie bałamucić cudze żony, przybijano za mosznę do poręczy pomostu. Zgromadzona gawiedz bacznie przypatrywała się czy skazaniec zrobi użytek z noża który mu wręczano i uwolni się z tej raczej nie komfortowej sytuacji. Ot takie to mieli rozrywki nasi przodkowie.

Zazwyczaj częścią takiego targowiska były karczmy gdzie naturalnie ogniskowało się życie towarzyskie . Sama nazwa "karczma" wywodzi się od słowa "krczag" czyli dzban i ma rodowód sięgający wczesnego średniowiecza. Wskazuje to, że obok wielorakich funkcji karczma pełniła przede wszystkim funkcję miejsca gdzie zaspokajano pragnienie. Watro zaznaczyć, że słowo to przejęli od Słowian Niemcy, Węgrzy i Rumuni i karczma występuje do dziś w tych językach.

Jak juz wspomniałem karczmy obok swego głównego przeznaczenia spełniały także inne funkcje. W karczmach nie tylko spędzano czas na wesołej zakrapianej piwem i miodem gawędzie. W karczmach sprzedawano też różne artykuły nie tylko spożywczego przeznaczenia gdyż przy karczmie często funkcjonowała jatka mięsna lub piekarnia.  W pózniejszym średniowieczu słyszymy nawet o zawieraniu w karczmach związków małżeńskich, ale była to praktyka mocno piętnowana przez Kościół, który ganił ten obyczaj.

          Powyżej słowiańskie wesele ksiażęce

Początki w rozwoju karczem nie były łatwe tak dla właścicieli jak i dla uczęszczających. Świadczą o tym przekazy pisane zachowane do naszych czasów. Jednym z takich przekazów jest kronika czeskiego Kosmasa, współczesnego naszemu Gallowi Anonimowi. W kronice tej Kosmas pisze, że książę Brzetysław I miał twierdzić, że karczma   

" jest korzeniem wszystkiego zła, skąd  wywodzą się kradzieże, morderstwa, cudzołóstwo, i inne grzechy"

Następnie wymieniał srogie kary czekający na tych co ośmielą się otworzyć nową karczmę i dla pijaków nawiedzających te grzeszne miejsca.

"gwałciciel tego dekretu niech będzie na środku rynku przywieszony do słupa i smagany aż do zmęczenia siepacza i ogołocony z włosów"

"Pijacy nie prędzej wyjdą z więzienia, aż do skarbu księcia złoży każdy trzysta monet"

Nie powstrzymało to rozwoju karczem w Czechach, w Polsce tym bardziej gdyż nie znane są nam przekazy o tak surowych karach wymierzonych w karczmarzy i klientelę. Wręcz przeciwnie karczmy powstają w Polsce jak grzyby po deszczu zwłaszcza kiedy stały się monopolem z którego kler i arystokracja czerpały nie małe zyski.

Wolny czas nie tylko w karczmach wypełniano grą w kości. Jak pokazują znaleziska archeologiczne kości wykonane były z gliny, kości a nawet z bursztynu, oznaczone były tak jak dziś punktami od 1 do 6. Czasami kości zastępowane były płaskimi znakowanymi krążkami a nawet półkolistymi główkami uciętymi z kości udowej zwierząt z wywierconym pośrodku otworem.

W środowiskach elitarnych wieczorami grano w grę o zasadach zbliżonych do warcabów a nawet w szachy. Znajomość tych gier przynieśli do Słowian zapewne kupcy z dalekich krain przybywający na ziemie Słowian w interesach.

Innym miejscem spotkań Słowian była łaznia. Bolesław Chrobry miał wykorzystywać łaznie nie tylko do spraw higienicznych ale i do karania możniejszych winowajców. Przy wspólnych ablucjach napominał, karcił i smagał wiechciami silniej niż potrzeba ciała winowajców.

Szczegółowy opis takiej łazni i zabiegów w niej odbywanych  pozostawił nam Ibrahim ibn Jakub, dla którego słowiańska łaznia różniła się bardzo od tego do czego był przyzwyczajony Żyd z południowej Hiszpanii.  Szansą na oglądnięcie a może i przetestowanie takiej łazni miał zapewne u Obodrzyców. Osobliwością słowiańskiej łazni był dla niego jej prymitywizm, co oczywiście nie umniejsza jest efektywności.

Dziwił się Ibrahim, że jest to tylko mały drewniany domek a nie jakaś okazalsza budowla z kamienia. Według jego relacji domek ten Słowianie uszczelniają mchem

"budują piec z kamienia w jednym rogu i wycinają w górze na wprost niego okienko dla ujścia dymu. a gdy się piec rozgrzeje, zatykają owe okienko i zamykają drzwi domku. Wewnątrz znajdują się zbiorniki na wodę. Wodę tę leją na rozpalony piec i podnoszą się kłęby pary. Każdy z nich ma w ręku wiecheć z trawy, którym porusza powietrze i przyciąga je ku sobie. Wówczas otwierają się im pory i wychodzą zbędne substancje z ich ciał. Płyną z nich strugi potu i nie zostaje na żadnym z nich śladu świerzbu czy strupa. Domek ten nazywają oni al-i/s/tba"

"Izby" takie budowano w każdej osadzie. Ciężko powiedzieć jaką frekwencją cieszyły się owe łaznie i czy zaspokajały one czy może rozbudzały potrzeby higieniczne ludności. Wydaje się jednak, że odwiedzanie łazni traktowano jako rodzaj remedium kiedy pojawiły się zmiany na skórze. Według obserwacji Ibrachima ibn Jakuba Słowianie mieli nagminnie chorować na jakąś czerwoną wysypkę, świerzb, strupy i czyraki. Łaznie wykorzystywano także jako pralnie, gdzie rozwieszano ubrania jak najwyżej pod sufitem, w ten sposób dezynfekując ubrania w wysokiej temperaturze.

   Powyżej  Bannik słowiański demon zamieszkujący łaznie

Jak juz wspomniałem śmierć stanowiła okazje i to nierzadką do gromadzenia się rodziny i mieszkańców osady na obrzędach i  uroczystościach. Zmarli członkowie społeczności grzebani byli w okolicy osady czy grodu tworząc z czasem duże cmentarzyska. Przykładem takiego cmentarzyska jest cmentarz na Wolinie gdzie do dziś zachowały się setki częściowo zniwelowanych juz kurhanów.

Na ziemiach słowiańskich mieszały się zasadniczo dwa typy pochówku (nie licząc pózniejszego wynikającego z adoptowania chrześcijaństwa) w zależności od regionu, czasem nakładające się na siebie. Zmarłych albo chowano w ziemi lub palono na stosie. Palenie na stosie było zasadniczo obyczajem starszym ale nie stanowiło to reguły. Na przykład na wspomnianym Wolinie groby szkieletowe z cmentarza na wzgórzu zwanym dziś Młynówką są starsze niż ciałopalne i dopiero około połowy XI wieku kremacja tam zyskuje przewagę. Natomiast na drugim cmentarzu na Wzgórzu Wisielców należącym do tego miasta stale dominują mogiły ciałopalne.

     Powyżej replika odnalezionej w Białej słowiańskiej popielnicy datowanej na IV wiek n.e. 

Rytuał ciałopalenia nie zawsze odbywał się w ten sam sposób. Czasami kopano jamę o głębokości około 50cm do której wkładano drewno na którym układano zwłoki. Po spaleniu drewna i ciała nad popiołem usypywano kurhan. Kiedy indziej zwęglone pozostałości kości zbierano starannie i wkładano do glinianej popielnicy i umieszczano w górnej części wznoszonego nad popiołami kurhanu. Oba sposoby praktykowano równolegle czasami w obrębie tego samego cmentarzyska. Zagadką pozostaje co powodowało o wyborze jednej lub drugiej metody. Być może przynależność klasowa i zamożność zmarłej osoby, ale jest to tylko moja spekulacja.

Bez względu na rodzaj pochówku, uroczystości pogrzebowe poprzedzała uroczysta i tłumna tryzna czyli stypa. Być może zwyczajem szerzej praktykowanym, było obnoszenie zmarłego po osiedlu jak to miało miejsce w przypadku znanej nam już możnej wdowy zmarłej tragicznie przy żniwach.

Na opłacenie kosztów tryzny szedł zapewne dobytek zmarłego. Zebrani jedli i pili zgromadzeni wokół stosu pogrzebowego. W jednym z kurhanów, wśród popiołów archeolodzy odkryli kości wieprza, jelenia i konia. Nie spalone a więc rzucone w pogorzelisko już po wygaśnięciu ognia jako resztki po obfitej stypie.

Zmarli, którzy nie zostali spaleni byli chowani w płytkich grobach o głębokości 50 cm a czasami jeszcze płyciej. Zwłoki kładziono w grobie głowa ku zachodowi a więc twarzą zwróconą w kierunku wschodzącego słońca rzadziej głowa na północ. Trumny stosowano raczej rzadko, częściej grób wykładany był kamieniami nie tylko na ściankach ale też u podstawy.

Zmarłych układano w grobie w ich zwykłych ubraniach wraz z ozdobami stroju ale nie najcenniejszymi. Do grobu wkładano także przedmioty. Kobiety zabierały ze sobą charakterystyczne dla słowiańskich niewiast kabłączki przyozdabiające ich skronie, czasami pierścionki, kolczyki i naszyjniki. Wszystko to jednak zależało od zamożności zmarłej osoby, zdarzają się groby zupełnie pozbawione wyposażenia.

Kobiety najczęściej zabierały ze sobą igły czasami z nićmi lub nawet cały igielnik oraz przęśliki tkackie co wskazuje na główne zajęcie kobiet w tamtych czasach. Zmarli mężczyzni dostawali z reguły nóż czasami z osełką i żelaznym krzesiwem by rozpalić sobie ognisko. Wojownicy otrzymywali broń, zazwyczaj włócznię a ci najbogatsi miecz i ostrogi.

Słowianin nie mógł udać się do Nawii czyli słowiańskich zaświatów z pustym brzuchem. Z tego powodu groby zaopatrywano w jadło i napitek, którym dusza zmarłego mogła się posilać. Naczynia zwykle układano wygodnie dla komfortu zmarłego w zasięgu ręki lub koło głowy, większe zapasy układano przy nogach. W pochówkach biedniejszych ludzi znajdowały się tylko potłuczone puste naczynia symbolizujące strawę i napitek.

Zmarłemu wkładano monetę do ust, dłoni lub na oczy. Moneta ta miała być zapłatą dla przewoznika dusz, który przewoził dusze zmarłych przez rzekę oddzielającą świat zmarłych od świata żywych.

Na przestrzeni wielu lat badania archeologiczne ujawniły wiele osobliwych pochówków. Do ciekawego znaleziska doszło na wielkim cmentarzysku z XI wieku w Kałdusie pod Świeciem nad Wisłą gdzie odkryto grób pary spoczywającej w wiecznym uścisku. Czy było to małżeństwo zmarłe jednocześnie czy może żona poszła do grobu za mężem dobrowolnie lub wbrew swej woli? Tego juz nigdy się nie dowiemy.

Do cmentarnych osobliwości z terenów słowiańskich należą tak zwane groby wampiryczne. Zdarzają się groby w których zmarły położony jest grzbietm do góry a jego obcięta głowy spoczywa obok. Osoby które za życia uchodziły za czarownika lub wampira często unieszkodliwiano w ten sposób by uniemożliwić im wyjście z grobu i dręczenie żywych.

Innymi sposobami  zapobiegającymi powrotom zmarłych było przebijanie czaszki gwozdziem lub przywalanie zwłok dużym kamieniem.  Na Rusi wywożono prochy zmarłych na dalekie rozstaje dróg w nadziei, że zmarły pogubi drogę i nie wróci do domu by szkodzić żywym.

Giordano Bruno czy rzeczywiście "męczennik nauki" ?

17 lutego 1600 roku na stosie w Rzymie spalony został Giordano Bruno. Postać kontrowersyjna za życia jak i obecnie. Po swej śmierci zapomniany przez historię na wieki, wskrzeszony został na przełomie XIX i XX wieku przez lewicowych intelektualistów zwalczających chrześcijaństwo i religię jako męczennik nauki. Dziś jest celebrowany w Unii Europejskiej przez intelektualnych następców i kontynuatorów tych ludzi jako symbol postępu.

 

Czy słuszna jest mitologizacja  Bruno? Czy faktycznie był takim wielkim naukowcem na jakiego jest kreowany przez wojujące lewactwo? Moim zdaniem nie. Giordano Bruno zginął na stosie nie za swoje przekonania lecz z powodu przerośniętego ego, intelektualnej pretensjonalności, zwyczajnej nierzetelności, hiper aktywnego libido a może przede wszystkim z powodu, że był niegodziwcem, który dał się wyświęcić na księdza w sytuacji kiedy nie wierzył w prawdy wiary chrześcijańskiej.

 

Giordano Bruno urodził się w styczniu 1548 roku w miejscowości Nola będącej częścią Królestwa Neapolu jako Philippo Bruno. Był synem żołnierza Giovaniego Bruno i Fraulisy Savalino. W wieku lat 11 wyjechał do Neapolu by studiować  trivium czyli sztuki wyzwolone. Następnie wstępuje do zakonu dominikanów przyjmując imię zakonne Giordano.

 

Już w seminarium popadł w konflikt z przełożonymi krytykując dogmaty wiary. W wieku 18 lat odrzucił dogmaty o boskości Jezusa Chrystusa i trójcy świętej. Co w oczach współczesnych mu ludzi uczyniło Go nie tylko heretykiem ale też ateistą. Mimo to przyjął święcenia kapłańskie a w 1575 został doktorem teologii. Obszarem jego zainteresowań był okultyzm, filozofia oraz mnemotechnika.

 

W 1576 roku został oskarżony o herezje i ekskomunikowany, akt oskarżenia zawierał blisko 130 punktów. Wtedy to rozpoczęła się jego tułaczka po Europie. Do 1579 roku wędrował po Włoszech zarabiając na życie jako prywatny nauczyciel ucząc gramatyki i astronomii, powrócił też do swego imienia Philippo. W Bergamo gdy został ponownie oskarżony o herezję występuje z zakonu by powrócić do życia zakonnego po kilku miesiącach.

 

Następnie opuszcza Włochy i wędruje po Europie podejmując się takich prac jak korektor w drukarni w Genewie gdzie przeszedł na kalwinizm. Szybko staje się ekskomunikowanym kalwinistą po tym jak wdał się w dysputę z prominentnymi profesorami kalwińskimi krytykując w obrazliwy sposób ich samych i kalwinizm jako taki.

 

Wypędzony ze Szwajcarii udaje się do Francji gdzie notuje epizody jako wykładowca na uniwersytetach w Lyonie, Tuluzie, Paryżu. W tym czasie zdołał opublikować 120 tez będących syntezą jego poglądów dając się w nich poznać jako wielki przeciwnik Arystotelesa. Gdy król Henryk III rozpoczyna walkę z Hugenotami Bruno uznaje, że Francja to jednak nie jest najlepsze miejsce dla byłego ekskomunikowanego dominikanina oraz ekskomunikowanego ale jednak kalwinisty i przenosi się do Anglii.

 

W Londynie na dworze królowej Elżbiety I Tudor opublikował sześć dialogów w tym satyrę na Kościół Katolicki. Krótko wykładał na Oxfordzie skąd zostaje wręcz zmieciony śmiechem z mównicy przez miejscowych profesorów głosząc swe poglądy na jednej z debat.

 

Nie mając czego szukać w Anglii udaje się do Niemiec a konkretnie do Wittenbergi gdzie zostaje luteraninem i przez rok wykłada na tamtejszym uniwersytecie. Tam wystąpił przed sporą publicznością i rzucił oskarżenia przeciw Stolicy Apostolskiej. Swe wystąpienie powtórzył w Pradze gdzie opublikował 160 artykułów przeciwko matematykom (choć na matematyce nie za bardzo się znał). Od 1589 do 1590 wykładał na uniwersytecie w Helmstedt gdzie ogłosił drukiem trzy duże poematy filozoficzne. Z powodu głoszonych poglądów zostaje ekskomunikowany i wykluczony z gminy luterańskiej (za kalwińskie odchylenie) oraz wypędzony z Niemiec. Jak widać Giordano Bruno nigdzie  nie potrafił  zagrzać miejsca na zbyt długo z powodu ciągłych konfliktów z otoczeniem, wybuchających na tle jego poglądów.  

 

Poglądy te były zlepkiem i kombinacją poglądów Platona, protestanckiej teologii, hebrajskiego mistycyzmu (kabały), własnego ateizmu oraz wędrówek filozoficznych XV wiecznego, niemieckiego kardynała Mikołaja z Kuzy oraz wielu innych nurtów (często sobie przeciwstawnych) z których wybiórczo garściami wyciągał to co mu odpowiadało do tworzonej przez siebie filozofii.

 

Poglądy Bruna nie miały charakteru naukowego w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Nie wynikały z obserwacji, nie miały być testowane eksperymentalnie, nie były wsparte żadnymi obliczeniami, ani modelami matematycznymi zjawisk. Bruno najprawdopodobniej nie był nawet w stanie zrozumieć obliczeń Kopernika, gdyż nic nie wskazuje na jego znajomość matematyki. Jego poglądy miały charakter czystej spekulacji i były inspirowane religijnie.

Nieskończoność Wszechświata była dla niego emanacją nieskończoności Boga. Stąd niesłusznie przypisano mu rolę "męczennika nauki". Rodzaj działalności intelektualnej, jaki uprawiał określany jest jako filozofia przyrody. Jednak jego spekulacje miały charakter niezwykle śmiały i wyprzedzały swój czas. Np. Kopernik budując heliocentryczny model Wszechświata nadal zakładał istnienie sfery gwiazd stałych, ograniczającej kosmos, podczas gdy Bruno uważał Wszechświat za nieskończony w czasie i przestrzeni.

 

Bruno nie był w tym pierwszy, jego mniej znanymi prekursorami byli atomiści greccy, oraz Mikołaj z Kuzy i Thomas Diggest. Johannes Kepler znając i porównując te wszystkie koncepcje odrzuca jednak ideę nieskończoności Wszechświata. Trudno bowiem było wyzbyć się, również inspirowanej religijnie, idei centralnego miejsca Ziemi w kosmosie.

 

Założenie o nieskończoności i jednorodności Wszechświata utorowało sobie drogę w nauce pod wpływem dyskusji rozpoczętej przez Kartezjusza, stając się na 200 lat centralnym założeniem kosmologii, i dominowało do czasów Alberta Einsteina. Obecnie uległo przekształceniu w założenie jednorodności i izotropowości całego Wszechświata stając się podstawą współczesnej astrofizyki. Istnienie planet pozasłonecznych zostało obserwacyjnie potwierdzone pod koniec XX wieku, a do grudnia 2010 wykryto istnienie 500 takich obiektów.

 

Poszukiwaniem ewentualnych cywilizacji pozaziemskich od roku 1959 zajmuje się SETI. Wszechświat najprawdopodobniej nie ma barier, czy granic, a jego rozmiary są skończone, co określa się zwięzłą formułą: jest nieograniczony ale skończony (co bliższe jest przekonaniom Mikołaja z Kuzy i Kartezjusza niż Bruna). Również czas istnienia Wszechświata liczony jest od Wielkiego Wybuchu. Istnieją jednak również spekulacje zakładające, że może on być z kolei elementem Multiwersum o nieznanej naturze lub też, że Wielki Wybuch stanowi jedynie punkt na osi ewolucyjnej pulsującego Wszechświata

Największą różnicą pomiędzy teoriami Bruna a współczesną astrofizyką (czy też nauką w ogólności) jest wyznawany przez niego animizm, przypisujący świadomość i inteligencję tak samej materii, jak też ciałom niebieskim z niej zbudowanym.

 

 

Wygnany z Niemiec powrócił do Włoch do Wenecji gdzie ogłosił się "synem nieba i matki ziemi" ogłaszając zamiar utworzenia własnej sekty, wierzył, że dzięki swym mocom magicznym podporządkuje sobie każdego możnowładcę. W Wenecji Bruno przebywał na zaproszenie możnowładcy Giovaniego Moceniego, który zatrudnił Bruno by ten uczył go ezoteryki, magii i mnemotechniki.  

 

Po  kilku tygodniach gdy szlachcic ów zorientował się, że jest wodzony za nos przez szarlatana, który dodatkowo wykazuje większe zainteresowanie jego żoną niż lekcjami,  aresztował Giordano Bruno tego samego dnia gdy ten planował czmychnąć do Frankfurtu i przekazał go do Trybunału Inkwizycyjnego w Wenecji.

 

Gdy Trybunał Inkwizycyjny  w Rzymie dowiedział się o zatrzymaniu Giordano Bruno w Wenecji postarał się o ekstradycję. Normalnie łagodny zazwyczaj Trybunał Inkwizycyjny w Wenecji ( w tamtym czasie większość spraw kończyła się tam uniewinnieniem lub reprymendą)  odmawiał w takich sytuacjach. W tym przypadku jednak ze względu na naturę sprawy pozbyto się zwyczajnie kłopotu z Wenecji i nastąpiła ekstradycja Bruno do Rzymu.

 

Proces trwał 7 lat w czasie tego czasu Bruno pozostawał uwięziony. Początkowo Giordano Bruno oparł swą obronę na bagatelizowaniu swych tez jako zwyczajnych żartów, których nie powinno się brać poważnie. Jednak z biegiem procesu stawał się coraz bardziej uporczywy i przeszedł z czasem z pozycji negocjowania swych poglądów do fazy buntu.

 

Odmawiał odwołania swych herezji i utrzymywał, że sędziowie nie mają nad nim władzy i mandatu do osądzania. Pod koniec procesu zgodził się jednak na wyrzeczenie się swych tez lecz krótko po tym przekazał na ręce papieża  Klemensa VIII memoriał w którym potwierdzał tezy których miał się publicznie wyprzeć. W takiej sytuacji został przekazany władzy świeckiej Rzymu i spalony na stosie na głównym placu Rzymu Campo de Fiori.

 

Giordano Bruno był na pewno obdarzony umysłem bystrym i bardzo aktywnym, pozwalał mu szybować daleko i bez kontroli w obszary pozostające daleko poza horyzontem wiedzy większości współczesnych mu ludzi. Żył w czasach renesansu, w czasach pomieszania tradycyjnych utrwalonych przez wieki poglądów religijnych-naukowych z podwalinami współczesnej nauki. W czasach gdzie dla dociekliwego umysłu na każdym rogu czaiła się nowa ekscytująca teoria warta zgłębiania.  Niestety nie potrafił oddzielić ziarna od plew eksponując poglądy podkopujące ład społeczny zamiast skupić się na prawdziwej nauce za co nie spotkałby się z tak straszliwą opozycją KK.   

 

Giordano Bruno umarł nie jako naukowiec czy za poglądy naukowe ale za odrzucenie fundamentów wiary której głoszenie ślubował w czasie święceń  kapłańskich. Wyrok skazujący wydano za propagowanie herezji doketyzmu, głoszącej, że ciało Jezusa Chrystusa było tylko iluzją.

Akcja Kutschera

1 lutego 1944 roku żołnierze oddziału specjalnego Kedywu Komendy Głównej AK "Pegaz" przeprowadzili "Akcję Kutschera". W akcji wykonany został wyrok wydany na kata Warszawy Franza Kutscherę Dowódcę SS i Policji na dystrykt warszawski Generalnego Gubernatorstwa. Rozkaz wykonania wyroku wydał gen. August Emil Fieldorf ps"Nil" w porozumieniu z Rządem Polskim na uchodzstwie.

 

Franz Kutschera Austriak z pochodzenia i ogrodnik z zawodu, zrobił szybką karierę w SS a wcześniej w NSDAP między innymi jako gauleiter Karyntii. W siedem lat od 1933 roku do 1940 awansował ze stopnia sierżanta do stopnia generała brygady. Od 30 stycznia 1942 roku zdobywał doświadczenie w mordowaniu ludzi w sztabie operacji antypartyzanckich gen. Von dem Bacha.

 

Szybką karierę umożliwiła mu bezwzględność, brutalność i posłuszeństwo, cechy bardzo cenione przez najwyższe kierownictwo nazistowskie. Cechami tymi wykazał się na każdym stanowisku mu powierzonym w Czechosłowacji, Jugosławii, Holandii i ZSRR.  Stanowisko w Warszawie objął 25 września 1943 roku dokąd przybył z Mohylewa zastępując innego arcy kata Jurgena Stroopa, likwidatora getta w Warszawie.

 

Natychmiast po przybyciu do Warszawy zainicjował łapanki i masowe egzekucje na ulicach Warszawy na niespotykaną do tej pory skalę. Od  16 pazdziernika 1943 roku do 16 lutego w ulicznych egzekucjach rozstrzelano ogółem 1763 osoby. Jest to liczba oficjalna obliczona na podstawie niemieckich obwieszczeń.

 

W rzeczywistości liczbę ofiar należy liczyć na około 5000 gdyż Niemcy dokonywali potajemnych egzekucji w ruinach getta. Codziennie w mieście pojawiały się plakaty z nazwiskami Polaków którzy zostali rozstrzelani w odwecie za ataki na niemieckich żołnierzy i policjantów.

           Powyżej obwieszczenie o egzekucji

Obwieszczenia podpisywane zawsze były przez anonimowego "Dowódcę SS i Policji na Dystrykt Warszawa". Po pewnym czasie tożsamość kata Warszawy została  zidentyfikowana przez Aleksandra Kunickiego ps "Rayski"

 

Akcja likwidacji Kutschery poprzedzona była kilkutygodniowym rozpoznaniem mającym na celu potwierdzenie tożsamości Kutschery, poznanie rozkładu dnia, nawyków i szczegółowemu zaplanowaniu akcji i wyborem dogodnego miejsca do przeprowadzenia akcji.

 

Z powodu nieregularnych powrotów do domu Kutschery akcję zdecydowano się przeprowadzić rano. kiedy około godziny 9 generał przejeżdżał  ze swojego domu przy al Róż 2 do siedziby Dowództwa SS i Policji. Na miejsce ataku wybrano Aleje Ujazdowskie.

 

Pierwsze podejście

 

28 stycznia podjęto pierwszą próbę. Kiedy żołnierze "Pegaza" pobrali broń i samochody i zajęli stanowiska okazało się, że akcje trzeba odwołać gdyż zbiegła się ona z rzadkim przypadkiem wyjazdu Kutschery z Warszawy. Schodzenie z akcji nie obyło się bez problemów.

 

Idący razem ulicą Kruczą "Kruszynka" "Żbik" "Bruno" i "Juno" natknęli się na patrol niemiecki. "Żbik" i "Kruszynka" zaczęli uciekać a Niemcy otworzyli ogień trafiając "Żbika" w rękę (którą stracił pomimo operacji). Na szczęście udało im się uciec, "Bruno" i "Juno" wyparli się znajomości z uciekającymi i po  wylegitymowaniu zostali puszczeni wolno.

 

Nowy termin akcji wyznaczono na 1 lutego 1944 roku, do 11 osobowej  grupy dołączył w ramach zastępstwa "Żbika" "Juno" oraz "Ali" powiększając tym oddział do 12 osób.

 

Akcja

1 lutego zbiórkę, tak jak poprzednio, wyznaczono o godz. 7.30 na ul. Mokotowskiej 59. Poranek był pochmurny. O godzinie 8.50 wszyscy uczestnicy akcji znajdowali się już na swoich stanowiskach. Około godz. 9.00 w celu sprawdzenia rozstawienia przez trasę akcji przeszedł Adam Borys  „Pług”.

Zespół „Pegaza” składał się z 12 osób, podzielonych na cztery grupy (wykonawców zamachu, ubezpieczenie, kierowców oraz sygnalizację):

·                    Bronisław Pietraszewicz „Lot” – dowódca i pierwszy wykonawca wyroku

·                    Stanisław Huskowski „Ali” – zastępca dowódcy i ubezpieczenie

·                    Zdzisław Poradzki „Kruszynka” – drugi wykonawca

·                    Michał Issajewicz „Miś” – kierowca wozu Adler-Trumpf-Junior i trzeci wykonawca

·                    Marian Senger „Cichy” – ubezpieczenie

·                    Zbigniew Gęsicki „Juno” – ubezpieczenie

·                    Henryk Humiecki „Olbrzym” („Olbrzymek”) – ubezpieczenie

·                    Bronisław Hellwig „Bruno” – kierowca wozu Opel Kapitan

·                    Kazimierz Sott „Sokół” – kierowca wozu Mercedes 170 V

·                    Maria Stypułkowska-Chojecka „Kama” – sygnalizacja

·                    Elżbieta Dziębowska „Dewajtis” – sygnalizacja (najmłodsza uczestniczka akcji – 14 lat)

·                    Anna Szarzyńska-Rewska „Hanka” – sygnalizacja

Zadaniem „Kamy”, ustawionej po wschodniej stronie Alej Ujazdowskich naprzeciwko wylotu alei Róż, było zasygnalizowanie (poprzez przewieszenie na prawą rękę jasnej peleryny) przyjazdu limuzyny pod kamienicę Szelechowa, a następnie – w momencie, kiedy samochód z niemieckim dowódcą będzie ruszać spod budynku – przejście przed nadjeżdżającym autem na drugą stronę Alej. Od „Kamy” sygnał o zbliżaniu się Kutschery miała przejąć stojąca na wysokości ul. Chopina „Dewajtis”, która podchodząc na skraj chodnika, miała wyciągnąć z teczki białą torbę kapeluszniczą, a następnie również przejść na drugą stronę ulicy]. Ostatnia z trójki dziewcząt, „Hanka”, stojąca w pobliżu przystanku tramwajowego przy skrzyżowaniu Alej Ujazdowskich i ulicy Piusa XI, miała przekazać sygnał o zbliżaniu się opla stojącemu obok „Lotowi”. Ten, doskonale widoczny z tego miejsca dla wszystkich uczestników akcji, miał zdjąć z głowy kapelusz, dając tym sygnał do jej rozpoczęcia.

Wydarzenia potoczyły się zgodnie z planem. O godzinie 9.06 „Kama” zasygnalizowała wyjście Kutschery z kamienicy w al. Róż, po czym również „Dewajtis” i „Hanka” kolejno przekazały umówione znaki. „Lot” dał sygnał do rozpoczęcia akcji. Widząc to „Miś”, siedzący za kierownicą adlera, stojącego z włączonym silnikiem na ulicy Piusa XI na wysokości pałacu Rembielińskiego, powoli ruszył z miejsca. Następnie skręcił w lewo w Aleje Ujazdowskie i wyjechał na spotkanie jadącej z naprzeciwka limuzynie z Kutscherą.

W tym samym kierunku ruszyli „Ali”, „Kruszynka”, „Juno”, „Olbrzym” i „Cichy”, którzy czekali po przeciwnej stronie skrzyżowania Alej Ujazdowskich i Piusa XI przy przystanku tramwajowym znajdującym się przed pałacykiem Raua.

„Miś”, jadący początkowo prawym pasem, po chwili zjechał na środek ulicy tak, aby nie przepuścić nadjeżdżającej z naprzeciwka limuzyny ani z lewej, ani z prawej strony. Widząc jednak, że niemieckie auto nie zwalnia, zjechał na lewy pas. W tym momencie kierowca Kutschery włączył żółty reflektor używany przez niemieckich dygnitarzy – co oznaczało żądanie ustąpienia przejazdu – i zaczął powoli hamować. Podobnie uczynił Polak, i oba auta zatrzymały się. Po chwili Niemiec ruszył, usiłując ominąć przeszkodę, jednak „Miś” błyskawicznie zajechał mu drogę. Samochód Kutschery został zablokowany.

Do niemieckiego auta podbiegł najpierw „Lot”, a za nim „Kruszynka”. Polski dowódca jako pierwszy z odległości jednego metra otworzył ogień do Kutschery oddając serię ze stena w opuszczone szyby boczne. Jak się okazało, tego dnia generałowi nie towarzyszył adiutant. Członkowie ubezpieczenia biegną na swoje stanowiska, „Juno” strzela w biegu do wartownika pełniącego straż przed siedzibą Dowództwa SS i Policji.

Na odgłos rozpoczętej walki stojące na ulicy Chopina samochody kierowane przez „Sokoła” i „Bruna” podjechały tyłem aż do skrzyżowania z Alejami Ujazdowskimi. „Olbrzym”, „Cichy” i „Juno”, ustawieni plecami do Parku Ujazdowskiego pomiędzy ulicami Piusa XI i Chopina, ostrzeliwali budynek Dowództwa SS, którego ochrona otworzyła silny ogień. Według planu powinien był ich wspierać „Ali”, jednak nie mógł on otworzyć teczki z granatami i wycofał się do samochodu „Bruna” (według raportu samego „Alego”, przedstawionego po akcji, posiadał on jeszcze pistolet Parabellum i kontynuował walkę).

„Kruszynka” przebiegł dookoła niemieckiego samochodu i oddał w Kutscherę serię z automatu. Dołączył do niego „Miś”, który wyskoczył ze swego auta. Widząc, że niemiecki generał jeszcze się poruszał, „Miś” oddał do niego kilka strzałów. Wspólnie wyciągnęli z samochodu ciężko rannego Kutscherę. Zaczęli przetrząsać kieszenie generała w poszukiwaniu jego dokumentów, których dostarczenie dowództwu – co było częstą praktyką w tego rodzaju akcjach – stanowiło wymagane potwierdzenia wykonania zadania. Dokumentów nie udało się jednak odnaleźć, wobec czego żołnierze „Pegaza” zabrali tylko pistolet i teczkę Kutschery.

„Olbrzym” zabił jednego z dwóch żołnierzy Wehrmachtu, którzy znaleźli się w miejscu akcji, jednak prowadzony z kilku punktów naraz niemiecki ostrzał nasilał się i był coraz celniejszy. Jako pierwszy ranny w brzuch został „Lot”. Polski dowódca ostatkiem sił zaczął wycofywać się do samochodu „Sokoła”, jednak nie był już w stanie powiadomić wszystkich, że akcja jest zakończona. W momencie odskoku Niemcy ranili także „Misia” (w głowę), a następnie „Cichego” (w brzuch) i „Olbrzyma” (w klatkę piersiową).

Dzięki skutecznym działaniom ubezpieczenia, wszystkim żołnierzom „Pegaza” udało się zająć miejsca w samochodach. Atak trwał 1 minutę i 40 sekund. Odjeżdżające ulicą Chopina samochody Niemcy ostrzeliwali jeszcze z ręcznej broni maszynowej z rogu ulic Chopina i Alej Ujazdowskich.

Auto prowadzone przez „Bruna”, z „Kruszynką” i „Alim”, pojechało z Mokotowskiej na Krochmalną (gdzie oddano broń), a stamtąd do Nowego Zjazdu. Auto „Sokoła” z czterema rannymi: „Lotem”, „Olbrzymem”, „Cichym” i „Misiem” oraz „Juno” jako ubezpieczenie pojechało w kierunku placu Bankowego, gdzie zgodnie z planem pod kawiarnią „Melodia” przy ul. Rymarskiej 12 czekał już na nich Zbigniew Dworak „Dr Maks".

W pobliskim Szpitalu Maltańskim udzielono pomocy tylko niewymagających interwencji chirurgicznej „Misiowi” i „Olbrzymowi”. Lekarz dyżurny dr Wacław Żebrowski nie zgodził się natomiast przyjąć „Lota” i „Cichego”. W tej sytuacji „Dr Maks” decyduje się pojechać z rannymi do Szpitala Ujazdowskiego, na co zaprotestował „Lot” informując go, że właśnie w pobliżu tego szpitala odbyła się akcji. Ostatecznie obydwaj żołnierze „Pegaza” zostali przewiezieni do praskiego Szpitala Przemienienia Pańskiego, w którym pracował „Dr Maks". Placówka mieściła się w tamtym czasie w budynku Żydowskiego Domu Akademickiego przy ul. Sierakowskiego 7, gdyż jej historyczna siedziba wiosną 1941 została zajęta przez Wehrmachtu. Oficjalnym powodem przyjęcia do szpitala było postrzelenie obydwu mężczyzn przez policję kolejową (Bahnschutzpolizei) podczas przechodzenia przez tory przy dworcu Warszawa Wschodnia.

Operacje rannych żołnierzy „Pegaza”, najpierw „Cichego”, następnie „Lota”, trwały kilka godzin. Ich stan był bardzo ciężki. Obydwaj mieli uszkodzone jelita, a „Lot” także wątrobę. Co gorsza, przywiezieniem „Lota” i „Cichego” zainteresował się obecny w szpitalu granatowy policjant. Dyżurny lekarz (według innego źródła – policjant) musiał zawiadomić o wypadku postrzelenia komisariat policji. Praski komisariat złożył o tym meldunek do Kripo, które z kolei miało obowiązek powiadamiać o takich podejrzanych przypadkach Gestapo. Już w czasie trwania operacji w szpitalu pojawiło się dwóch granatowych policjantów w celu pilnowania rannych.

Po pozostawieniu kolegów w szpitalu „Sokół” i „Juno” mieli zabrać samochód ze śladami walki sprzed budynku i porzucić go w najbliższym dogodnym miejscu. Najprawdopodobniej chcąc jednak uratować auto dla oddziału, zdecydowali się na ryzykowny powrót na lewy brzeg Wisły. Kiedy dojeżdżali do połowy mostu Kierbedzia, zorientowali się, że jego wylot jest już obstawiony przez niemiecką policję. Próbowali zawrócić z powrotem na Pragę, jednak podczas wykonywania tego manewru auto zaczepiło o balustradę mostu i zostało unieruchomione. „Sokół” i „Juno” wyskoczyli z wozu, ostrzeliwując się zza filarów mostu. „Sokół” rzucił jeszcze pod nogi nabiegających Niemców granat filipinkę. Następnie obydwaj zrzucili płaszcze i skoczyli do Wisły. Pomimo pory roku rzeka nie była w tym czasie skuta lodem. Zaczęli płynąć z prądem, jednak Niemcy strzelają do nich z mostu i z jadących brzegiem rzeki motocykli. Obydwaj żołnierze „Pegaza” zginęli w wodach Wisły.

Niemcom udaje się także zidentyfikować „Sokoła”. Stało się to na podstawie prawdziwych dokumentów, które – wbrew zasadom konspiracji – posiadał przy sobie w czasie akcji.

Wykonanie wyroku na Franzu Kutscherze było ósmą akcją bojową „Pegaza”. Straty niemieckie wyniosły 5 osób (Franz Kutschera, jego kierowca, dwóch Niemców przed gmachem Dowództwa SS i Policji w Al. Ujazdowskich 23 oraz niemiecki policjant na moście Kierbedzia), a 9 osób zostało rannych. Po stronie polskiej straty, wraz ze zmarłymi w następnych dniach w warszawskich szpitalach „Lotem” i „Cichym”, wyniosły 4 zabitych i 2 rannych.

 

Odwet Niemców.

 

1 lutego na Pawiak przywieziono ok. 200 mężczyzn (przeważnie poniżej 20 lat) oraz kilkanaście kobiet aresztowanych w związku z zamachem na Kutscherę. W nocy z 1 na 2 lutego, Niemcy aresztowali kolejne 385 osób w kasynie gry w al. Szucha 29. Część z nich przewieziono na Pawiak, a część do obozu na ul. Skaryszewską (kilkanaście później zwolniono). Prawdopodobnie część z nich została rozstrzelana następnego dnia podczas egzekucji represyjnych.

Na drugi dzień po zamachu, 2 lutego 1944, w pobliżu miejsca akcji, pod zniszczonym we wrześniu 1939 pałacykiem Rzyszczewskich (Al. Ujazdowskie 21) na rogu Alej i ul. Chopina, ok. godz. 11.00 Niemcy rozstrzelali 100 mężczyzn przywiezionych z Pawiaka. Kolejnych 200 Polaków zamordowano tego samego dnia w ruinach getta.

Na Warszawę i gminy powiatu warszawskiego nałożono  karna kontrybucję w wysokości 100mln złotych. W całym mieście wprowadzono wiele innych obostrzeń dla ludności polskiej takich jak przesunięcie godziny policyjnej z 20.00na 19.00, zakaz prowadzenia samochodów i motocykli przez Polaków, zamknięto wszystkie polskie restauracje, kluby, kina i teatry.

10 lutego 1944 miały miejsce dwie kolejne odwetowe egzekucje uliczne – pod murem ogrodu księży Orionistów przy ul. Barskiej na Ochocie oraz przy ul. Wolskiej 79/81 na Woli. W rozplakatowanym dwa dni później niemieckim obwieszczeniu znalazła się informacja, iż tego dnia straconych zostało 140 zakładników.

Konspiracyjne meldunki z Pawiaka wskazywały jednak, że w dniach 10–11 lutego 1944 rozstrzelanych zostało ok. 470 osób (większość z nich zamordowano w ruinach getta). Ponadto 11 lutego Niemcy powiesili 27 więźniów Pawiaka na balkonach spalonego domu przy ul. Leszno (naprzeciwko gmachu sądów). 15 lutego przy ul. Senatorskiej 6 rozstrzelano jeszcze ok. 40 zakładników.

 

Były to już ostatnie uliczne egzekucje niemieckiego okupanta w Warszawie do czasu wybuchu powstania warszawskiego. Następca Kutschery Paul Otto Geibel zrezygnował z ulicznych rozstrzeliwań ze strachu o własne życie (stwierdził, że nie chce skończyć jak Kutschera) a także by nie zaogniać i tak napiętej sytuacji w Warszawie.

 

W dowództwie AK pozytywnie oceniono akcję, którą przeprowadzono precyzyjnie i zgodnie z planem pomimo bardzo trudnych warunków w mocno nasyconej żołnierzami niemieckimi dzielnicy administracji okupacyjnej. Z mocną krytyką spotkała się natomiast decyzja członków oddziału o odprowadzeniu samochodu na lewy brzeg Wisły co doprowadziło do strzelaniny z Niemcami na moście i podwojenia strat.

 

Pod wrażeniem organizacyjnej strony likwidacji Kutschery byli także Niemcy. Bezpośredni przełożony Kutschery Wilhelm Koppe w swym sprawozdaniu na temat bezpieczeństwa na  posiedzeniu rządu Generalnego Gubernatorstwa w Krakowie określił akcję jako "koronkową robotę"

"Do najpoważniejszych wstrząsów ostatniego okresu należy zaliczyć dwa wielkie zamachy; ofiarą jednego z nich padł SS-Brigadeführer Kutschera. Członkowie nacjonalistycznego ruchu oporu przygotowali ten zamach tak precyzyjnie, że można go nazwać koronkową robotą. Przy jednym z ranionych sprawców znaleziono szkic, z którego wynikało, że plan zamachu opracowany był do najdrobniejszych szczegółów włącznie z pozycjami zajmowanymi przez poszczególnych jego wykonawców i kolejnością strzałów."

 

Choć odwet Niemców był brutalny, akcja polskiego podziemia przyniosła oczekiwany skutek i zaowocowała złagodzeniem represji względem ludności cywilnej Warszawy.  Wysłano też Niemcom  jasny sygnał, że okupant brutalizując ludność  nie złamie oporu Polaków a wręcz przeciwnie opór stężeje a ataki będą kontynuowane. Śmierć Kutschery była także sygnałem dla najwyższych funkcjonariuszy aparatu okupacyjnego, że oni też nie są bezpieczni i dosięgnie ich kara. Po zamachu w Niemcach jeszcze bardziej niż wcześniej tliło się demoralizujące poczucie ciągłego zagrożenia.

Strony

Subscribe to tojuzbylo.pl RSS